ODKRYWAJ
POCZYTAJ PRZYGODY NA
Chcesz nauczyć się latać na paralotni? Bardzo dobra decyzja! Latanie na paralotni to niesamowita przygoda, świetna zabawa a nawet hobby na całe życie. Jeśli nie jesteś pewien, czy Ci się spodoba, możesz na początek umówić się na lot paralotnią w tandemie z doświadczonym instruktorem. Instruktor w trakcie lotu wszystko Ci wyjaśni, będziesz mógł sprawdzić jak czujesz się w powietrzu i czy ten sport jest dla Ciebie. Taki lot jest zupełnie bezpieczny. Instruktor ma za sobą setki godzin w powietrzu i jest w stanie doskonale zadbać o Twoje bezpieczeństwo. Loty na paralotni odbywają się w Krasnymstawie, niedaleko miasta Lublin, przy głównej trasie na Warszawę. Latanie na paralotni jest wspaniałą okazją aby poznać nowych ludzi, nowe miejsca, zwiedzać świat. Paralotniarze uwielbiają podróżować po świecie w poszukiwaniu najciekawszych miejsc do latania. Sama paralotnia mieści się w plecaku, więc można z nią chodzić po górach. Co najważniejsze nie trzeba już z góry schodzić na dół, bo przecież można zlecieć na paralotni. Latać na paralotni może prawie każdy. Nie potrzeba specjalnej kondycji, czy predyspozycji. Na zachodzie Europy paralotniarstwo to popularny sport wśród emerytów. W odróżnieniu od skoków ze spadochronem, lądowanie na paralotni jest bardzo miękkie. Można nawet lądować na tyłek, pod którym pilot ma specjalny […]
Zapraszamy na szkolenie paralotniowe do naszej szkoły https://aragliding.pl/ Niedaleko miasta Lublin prowadzimy kompleksowe kursy paralotniowe, gdzie możesz pod opieką profesjonalnych instruktorów nauczyć się latać na paralotni zupełnie od zera. Szkolimy na sprzęcie szkoły, w każdy możliwy dzień. Dostosowujemy zajęcia do Twojego czasu, tak byś mógł pogodzić kurs z urlopem, czy wolnymi weekendami. Zapraszamy na najlepszą przygodę w Twoim życiu! https://aragliding.pl/
Jeśli ktoś ma ochotę na lot na paralotni, albo po prostu lubi o tym czasem poczytać, czy obejrzeć filmik…
We Włoszech kawa pachnie jak świeżo zmielone niebo… Rano zapach kawy roznosił się po całej ristorante. Macciato, espresso czy cappuccino? A może wszystkie trzy, jedna po kolei? Na którąkolwiek pada wybór, smakuje wspaniale. Po południu pyszne, kremowe lody rozpywające się w ustach… Poezja… Wieczorem wspaniała pizza, na myśl o której do dzisiaj cieknie mi ślinka… Długo można by się rozwodzić nad włoską kuchnią, wszak mieszkańcy słonecznej Italii specjalizują się w dogadzaniu podniebieniom. Ale że Alpy włoskie też są niczego sobie, urlop tradycyjnie spędziliśmy w powietrzu. Dla paralotniarzy Mawiają, że wszędzie dobrze ale za granicą najlepiej 😉 Italia tradycyjnie przywitała nas wspaniałą pogodą. Przyjechaliśmy do znanej paralotniowej miejscówki, Monte Avena, potocznie nazywanej Feltre, od nazwy większej miejscowości przy której znajduje się górka. A górka to nie byle jaka, bo miejsce wypadowe w Dolomity. Wystarczy tylko się wykręcić 😉 Chłopaki brali udział w zawodach British Open, a że mnie zawodnicze klimaty nie pociągają, zdecydowałam się na latanie we własnym zakresie. Kilka użytecznych informacji co do Monte Avena:
Dziś trochę o rzeczach prostych, ale wymagających odpowiedniego nastawienia. Biwakowanie wydaje się być znów modne, tak przynajmniej wnioskuję po ilości sprzętu biwakowego dostępnego w sklepach. Można znaleźć wszystko, od samopompujących mat, przez lodówki turystyczne, po graniczące z absurdem przenośne anteny satelitarne do odbioru ulubionej telenoweli na urlopie. Tutaj będzie o czymś zupełnie innym. Jak biwakować z głową. Tanio, ale wygodnie, odpowiedzialnie, ale na wesoło, aktywnie ale bez pośpiechu. Panie, a ile to? Biwakowanie rozwinęło się jako tania forma turystyki organizowana na własną rękę. Taka idea ma się nijak do wszechobecnego konsumpcjonizmu, więc oczywiście zrobiono wiele, żeby dało się na tym zarobić. Jest kilka rzeczy, które są nam niezbędne do biwakowania. Zła wiadomość dla piewców kapitalizmu jest taka, że najważniejszych rzeczy nie ma w Decathlonie, a nawet na Aliexpress. Najważniejszą kwestią jest wolny czas. To najbardziej deficytowy towar jaki znam, dodatkowo pomimo intensywnych starań całego przemysłu reklamowego, nie jest zastępowalny przez pieniądze. Inaczej mówiąc, powiedzenie „czas to pieniądz” działa tylko w jedną stronę. Przyjemne miejsce, gdzie chcesz ten czas spędzić. Odpowiednie towarzystwo, jeśli lubisz. Odwaga wyjścia poza strefę komfortu (takie modne ostatnia określenie na wyjście z domu kiedy nie musisz) Jak już ogarniesz powyższe, dopiero masz prawo pomyśleć o nielicznych rzeczach […]
Pozostanie w Polsce przez całą zimę to jak sport ekstremalny -wymaga specjalnych predyspozycji i nie jest dla wszystkich. Jeśli ktoś nie jest na to gotowy, nie chce, nie lubi, nie będzie i musi jechać choć na chwilę w ciepło, wyspy kanaryjskie są zawsze dobrym, łatwo dostępnym kierunkiem. Poza popularną Teneryfą, Gran Canarią, czy Fuertą są wysepki na które nie dociera masowa turystyka, jest spokojnie, nie tak komercyjnie, za to ciekawie i bardzo różnorodnie. Tego właśnie szukałem na La Palmie – świętego kanaryjskiego spokoju. Nie ma lotów bezpośrednich z Polski, my polecieliśmy na Teneryfę i stamtąd lokalnym lotem na La Palmę. Wizyta na Teneryfie to zawsze dobra okazja, żeby wypić modżajto z mieszkającymi tam Dorotą i Jackiem czyli www.skytriptenerife.com/ O mały włos nie skorzystaliśmy z gościnności i nie zostaliśmy na tydzień, jednak cudem, dzięki szalonej jeździe Jacka i jego Padżero (czy raczej Montero) zdążyliśmy na lot na La Palmę. Jak na tak małą wyspę jak La Palma, jest naprawdę dużo możliwości aktywnego spędzania czasu. Wiele tras trekkingowych, rowery, obserwatorium astronomiczne, wulkany, tropikalne lasy. Nas oczywiście najbardziej interesowało latanie na paralotni. Najlepszą bazą do tego celu jest małe miasteczko Puerto de Naos. W miasteczku kilka knajpek, sklepów, czarna wulkaniczna plaża. La Palma […]
Przełom października i listopada okazał się idealny na krótki wyjazd do Andaluzji. W Polsce, jak to ostatnio usłyszałem od największej optymistki jaką znam (czyli własnej matki) “Ładny dzień, tylko trochę zimno i pada”, natomiast południe Hiszpanii oferuje temperatury do 33st. Norwegian otworzył tanie połączenia z Warszawy do Malagi za 347zł w jedną stronę (cena na październik 2016r). Do tego auto z Helle Hollis udało się wypożyczyć w środku nocy za 167 euro na 6 dni z pełnym ubezpieczeniem, co w przypadku Andaluzji jest dość istotne bop o ryskę nie trudno jeżdżąc po kamienistych ścieżkach. Udało się polatać każdego dnia, więc nie było czasu na zwiedzanie. Silny wiatr nie pozwalał na planowane obloty okolicy i skończyło się na krótkich, kilkunastokilometrowych lotach w towarzystwie lokalnych orłosępów. Algodonales okazało się idealnny miejscem na relaks i bazą wypadową do latania na paralotni. Malutkie miasteczko tętni życiem od samego rana do późnych godzin nocnych. Pewnie połowa ludzi na ulicach to paralotniarze z całego świata, ale miejscowi też nie należą do domatorów. Po północy na ryneczku wciąż biegały małe dzieci i przesiadywali staruszkowie. Nic dziwnego, idealna temperatura i pyszne tapas w każdej knajpce nie zachęcają do spędzania czasu w domu. Jeśli kogoś interesują loty na paralotni, proponuję […]
To był szybki, spontaniczny wyjazd, czyli tak jak lubię:) Miejsce zrobiło na mnie tak piorunujące wrażenie, że na pewno niebawem tam wrócę i uzupełnię wpis o praktyczne info. Jeśli kogoś interesuje lotanie na paralotni, proponuję odwiedzić stronę https://lotynaparalotni.pl/ Na razie filmik, który mam nadzieje odda klimat.
Prosty przepis na proste przyjemności
A może by tak rzucić to wszystko i pojechać w Bieszczady… Każdy miewa takie momenty, nie jest lekko, ale od czego są Bieszczady? Ostatnio byłem tam na tzw “męskim wypadzie” kilka lat temu. Niewiele pamiętam, więc postanowiłem sprawdzić czy to faktycznie jest wciąż tak idylliczny, nieskalany stopą masowego turysty rewir, gdzie ludzie są wciąż prawdziwi i szczerzy a powietrze nie zasłania widoku. Żeby zagwarantować sobie maksymalną ilość pozytywnych wrażeń na krótkim, kilkudniowym wyjeździe, postanowiłem pojechać motocyklem. “Głód” (motocykl) przyjemnie do mnie mruczał sunąc w ciasnych zakrętach wąskich, mało uczęszczanych dróżek z lubelszczyzny na południe. Już w Przeworsku miałem doznać charakterystycznej dla tych stron ludzkiej życzliwości. Na środku drogi którą sobie pyrkałem stał stary passat z młodzieżą jedzącą lody w środku. Podjechałem i zatrąbiłem przyjaźnie, żeby młodzieży nie stała się krzywda, bo w ruchu drogowym nie ma ponoć żartów. Wtedy dziarski młodzian nieśpiesznie otworzył okno, żeby zapytać czy mam jaki problem. Mam i to niejeden, pomyślałem, ale przecież nie będę obarczał nimi młodziana, który najwyraźniej wraz z towarzyszami próbuje zaimponować miejscowym niewiastom przy użyciu passata i lodów. Jednak miło, że zapytał. Jeśli kogoś interesuje latanie na paralotni, polecam odwiedzić stronę https://lotynaparalotni.pl/ Pojechaliśmy z nadzieją na latanie na paralotniach, choć nie jest to może najlepsze do tego miejsce. […]
Krótka relacja z wyjazdu motocyklowego do Rumunii i przejazdu Trasą Transfogarską.
Wylądowałem na Maderze późnym wieczorem. Wyszedłem z lotniska, spojrzałem w górę i wziąłem wdech. Konstelacja Oriona, ciepłe, wilgotne powietrze, zapach jakiś nieznanych mi kwiatów i śpiew dziwnych wieczornych ptaszków, tak powstał pierwszy na tej wyspie moment wart zapamiętania. Przed samym terminalem przystanek aerobusa (prywatny bus do centrum Funchal, koszt 5 Euro.), jakieś 100m w prawo przystanek publicznych autobusów (3,75Euro). Skorzystałem z tego drugiego i po jakiś 40 min byłem w Funchal. Zarezerwowany wcześniej tani nocleg okazał się ciemna celą. Nie zepsuło mi to specjalnie humoru, nie zamierzałem spędzać w nim zbyt dużo czasu, jedyny problem to poranne wstawanie przy braku światła słonecznego. Pierwszą sprawą jaką trzeba było załatwić to wynajęcie auta. Ciężko bez tego zwiedzić wyspę w tak krótkim czasie, dodatkowo sprzęt paralotniowy jednak trochę waży. Na problemy z wynajmem auta na Maderze natknąłem się jeszcze przed wyjazdem, podczas szybkich przygotowań. Zwykle w skrócie rzecz ujmując są trzy opcje wynajmu: 1) przez sieciową wypożyczalnię, która blokuje depozyt na twojej karcie; 2) przez wypożyczalnię, która jest droższa, ale nie blokuje depozytu i wszystkie ewentualne uszkodzenia są wliczone; 3) Przez małą, „rodzinną” wypożyczalnie, gdzie wszystko da się dogadać i na koniec dostajesz za pół darmo starego Matiza. Naczytałem się w internetach o […]
Miejscowość Gelitzen jest pięknie usytuowanym miasteczkiem położonym niedaleko Villach, miasta dzieli tylko 20 km drogi. Gerlitzen to także szczyt o wysokości 1911 m n.p.m. z którego roztaczają się przepiękne widoki na Alpy oraz jezioro Ossiacher See. Znajomi namówili nas na sylwestrowy wypad na narty a więc w drogę! 🙂 Niestety zima nie okazało się nadto łaskawa i na stoku zastaliśmy sztuczny śnieg. Niemniej pogoda była cudowna i koniec końców doszłam do wniosku że lepszy sztuczny śnieg, słońce i delikatny mrozik niż zawieje, opady śniegu pomieszanego z lodem i słaba widoczność (wspomnienie słowackiego Chopoka). Ośrodek jest nieduży ale jak na początek sezonu ok 🙂 Przeważają trasy czerwone, czarnej nie ma ani jednej. Na stokach kręci się sporo szkółek narciarskich a więc jest dodatkowe wyzwanie – wymijanie wężyków wolno zjeżdżających ludzi 😉 Noclegi zarezerwowaliśmy w Almresort Gerlitzen Kanzelhohe – do dolnej stacji kolejki było jakieś 15 minut spacerkiem ale na szczęście hotel zapewnił nam codzienny darmowy dowóz do kolejki – świąteczną mini lokomotywę 🙂 Był folklor 🙂 Miejscówkę polecam ze względu na ładne, dobrze urządzone apartamenty z kuchnią, znacznie tańsze niż pokoje hotelowe rzecz jasna. Uwaga – w Gerlitzen jest tylko jeden niewielki hotelowy sklep w którym można kupić najpotrzebniejsze rzeczy typu chleb na śniadanie, wodę, konserwy […]
Chyba każdy, kto mieszkał w Londynie przyzna, że czasem człowiek ma ochotę uciec z dużego miasta – wszędzie głośno, tłumy ludzi, mnóstwo aut, wszyscy gdzieś pędzą, a betonowa zabudowa przytłacza jak więzienie. My obraliśmy sobie jako cel jednodniowej ucieczki osławione Stonehenge. Powodów tego wypadu było mnóstwo: bliskość z Londynem, dobre połączenie komunikacyjne, no i przede wszystkim mistyczna sława otaczająca kamienny krąg. Pierwszym etapem naszej wycieczki było zwiedzanie miasteczka Salisbury. Salisbury to malownicza miejscowość w południowej Anglii znana ze swojego średniowiecznego klimatu i bliskości Stonehenge. Nawet mi się spodobało – miasteczko jest spokojne, czas płynie wolno i architektura jest ciekawa. Miałam wrażenie, że wylądowałam w miłym, 14-wiecznym mieście, tylko ludzie ubrani na czasie. Widać też, że Salisbury jest nastawione na turystów – jest tam pełno fajnych restauracji i pubów, więc miłośnicy kuchni i piwa również powinni być zadowoleni. Obowiązkowym punktem zwiedzania Salisbury jest 13-wieczna katedra. Nie jestem dużą fanką zwiedzania kościołów, ale ta świątynia zrobiła na mnie duże wrażenie – ta ogromna budowla ma najwyższą wieżę w całej Anglii (123 metry) i jest wybudowana w całości w jednym stylu – Wczesnym Angielskim Gotyku. Widać też, że twórcy tego kościoła przykładali dużą wagę do detali. W świątyni Salisbury znajduje się też oryginalny […]
Wyjazd wyszedł bardzo spontanicznie, finalna decyzja zapadła po południu na dzień przed. Nie ma jak wypad pod warun 🙂 Nocleg znaleźliśmy w Radstadzie, niewielkim turystycznym miasteczku położonym 80 km na południe od Salzburga. Pierwszy dzień przeznaczyliśmy na spokojny rekonesans okolicy i startowiska Stoderzinken-Gröbming. Na górę można się dostać ładną asflatową drogą Stoderzkinken Alpenstrase. Niestety na wjeździe i wyjeździe jest szlaban, wyjazd kosztuje €13. Można też dogadać się z miejscowym Sky Club Austria który wwozi kursanów na górę: http://www.skyclub-austria.at/. Inną wersją ekonomiczną jest zostawienie auta na parkingu przy Abenteuerpark Gröbming i łapanie stopa na górę. Tutaj opcja dla nielotów – park nie bez kozery sugeruje, że można przeżyć tu przygody, dla turystów przygotowano atrakcje typu park linowy tudzież zjazd z pobliskiej górki na specjalnych tyrolkach. Więcej info tutaj: http://www.zipline.at/en/index.php. Zakładając że wjeżdżamy samochodem na górę, najlepiej zostawić auto na najwyższym górnym parkingu niedaleko hotelu/restauracji Steinerhaus. Stąd czeka nas przynajmniej półgodzinny trekking w górę, czas przejścia zależy oczywiście od naszej kondycji no i pogody. My wchodziliśmy przy blisko 30 st. C. więc lekko nie było i dojście zajmowało blisko godziny. Góra ma wysokość 2048 m n.p.m. a startowiska są w sumie trzy. Pierwsze startowisko to kierunek SE-SW, również z rampą dla lotni. Całkiem przyjemne miejsce […]
Wpis o Saragossie miał być jeden ale w końcu postanowiłam poświęcić corridzie osobny post. Pewnego popołudnia zwiedzając miasto trafiłam na ciekawy budynek. Pierwsze skojarzenie – muzeum albo ewentualnie centrum handlowe 🙂 Zaciekawiona podeszłam bliżej z zamiarem zwiedzenia obiektu od środka ale wszystkie wejścia były pozamykane. Ciekawa sprawa skoro ze środka wydobywał się gwar i parking obok był wypełniony samochodami po brzegi. Nagle jedne z drzwi się otworzyły a więc zerknęłam do środka. Przy wejściu stał pan kasjer a para ludzi, ojciec z synem, akurat szykowali się do wyjścia. Zagadnęłam więc pana kasjera czy mogę wejść, a on na to czy mam bilet. Żadnego biletu oczywiście nie miałam ale z ratunkiem pospieszył mi facet chcący wyjść – wcisnął mi do ręki jakiś bilet mówiąc że jego żona nie dotarła i ma jeden na zbyciu. Para wyszła a kasjer szybko wepchnął mnie do środka po czym zaraz za mną zamknął drzwi. Wszystko toczyło się tak szybko, że oszołomiona nawet nie spojrzałam na przepustkę. Przeszłam kawałek jakimś korytarzem czując się jak na meczu w katowickim spodku – gwar ludzki narastał, stały kramy z colą i kiełbaskami. W końcu przyszło oświecenie i spojrzałam na bilet – nie mogłam uwierzyć w to co widzę – wejściówka na corridę! I […]
Ten wyjazd wyszedł bardzo spontanicznie, nawet jak na mnie. Z okazji weekendu majowego mieliśmy polatać na paralotniach. W grę wchodziły Alpy, Hiszpania, czy Wyspy Kanaryjskie, dlatego też pojechaliśmy do Turcji😉 Jeśli kogoś interesuje latanie na paralotni, polecam odwiedzić stronę https://lotynaparalotni.pl/ Czas wyjazdu był ustalony wcześniej, jednak niespotykany, olbrzymi niż nad Europą zepsuł pogodę wszędzie dookoła. No, prawie wszędzie… Po przeanalizowaniu map pogodowych wyłoniły się dwa możliwe kierunki wyjazdu: Krym i Turcja. Ponieważ Rosjanie upodobali sobie ostatnio Krym (aż za bardzo), została Turcja, ale czy da się tam latać? Turcja kojarzyła mi się raczej z lataniem balonem nad Kapadocją. Obywatel Mac Bucho pozbawił mnie wątpliwości, mówiąc o górze Babadag, coś w stylu “stary, to mekka paralotniowa! Góra 2 tys mertów wznosząca się nad samym morzem, lądowanie na gorącej plaży, stabilna pogoda, itd”. Ostatecznie przekonały nas tanie last minute na trzy dni przed wyjazdem, do tego z zakwaterowaniem w Oludeniz -wiosce pod samą górą Babadag. Tym samym czekał mnie mój pierwszy w życiu wyjazd organizowany przez biuro podróży. Wiem, wiem, nie ma się czym chwalić. Na usprawiedliwienie mam tylko to, że była to najtańsza opcja, czyli 1250zł/os za przeloty, noclegi i śniadania na tydzień. Nie spodziewałem się jednak takiego folkloru i prowadzenia za rączkę. Nie jestem przyzwyczajony, […]
Saragossa, stolica Aragonii, liczy ok. 666 tysięcy mieszkańców i tak się złożyło, że moja wizyta przypadała w okresie festiwalu kulturalnego na który zjeżdżało się sporo ludzi z całej Europy. Fiestas del Pilar są organizowane corocznie dla celebracji hiszpańskiej muzyki, tańca i kultury. Na ulice wylegają tłumy, co rusz przechodzą barwne korowody tańczących w rytm kastanietów uradowanych Hiszpanów, zewsząd dobiega muzyka i gwar. Na głównym deptaku na każdym kroku porozstawiane są kramy z przeróżnymi pamiątkami. 12 października przypada Día del Pilar y la Hispanidad kiedy to następuje kulminacja obchodów i święto narodowe w Hiszpanii. Ludzie składają ogromne ilości kwiatów pod specjalnym rusztowaniem z posągiem patronki miasta. Specjalne służby miasta układają kwiaty wzdłuż rusztowania i wkrótce stos sięga wysokości dobrych 8 metrów. Z racji tłumnie przybywających turystów, miasto przygotowało wiele atrakcji, w tym sceny na których odbywały się koncerty i pokazy. Do wielu miejsc można było wejść bezpłatnie. Korzystając z okazji załapałam się na wystawę szkiców Salvadora Dalego, jednago z najbardziej znanych w Europie surrealistów. Wizytówką miasta jest bazylika Nuestra Señora del Pilar, patronki miasta. Katedra jest największą barokową świątynią w Hiszpanii i jedną z najważniejszych świątyń w kraju. W katedrze znalazłam windę z której roztaczały się piękne widoki na miasto i samą bazylikę. Któregoś wieczoru […]
Jestem wniebowzięta, że mamy w Europie Alpy. Naprawdę lubię te góry. I chwała Europejczykom, że wpadli na to, żeby wybudować via ferraty. Wprawdzie początkowa idea tych szlaków nie była zbyt pozytywna (pierwsze via ferraty zbudowano w Dolomitach podczas pierwszej wojny światowej dla ułatwienia marszu żołnierzom), ale aktualnie ferraty cieszą się dużą popularnością wśród turystów. Via ferrata po włosku znaczy „żelazna droga”. Jeśli wybieramy się w Alpy niemieckie lub austriackie trzeba nastawić się, że nawet pani w informacji turystycznej nie będzie wiedziała co to znaczy „via ferrata” – w tych krajach to jest klettersteig, koniec, kropka. Ordnung muss sein. Ferrata to krótko mówiąc szlak górski wyposażony dla celów autoasekuracji w stalową linę, drabinki, stopnie i mosty. Na ferraty koniecznie trzeba zabrać sprzęt: uprząż wspinaczkową, lonżę i kask. Cały osprzęt nie wychodzi drogo i jest łatwo dostępny w sklepach sportowych. Przydają się też rękawiczki – łatwo uszkodzić sobie ręce trzymając się stalowej liny. Lina wspinaczkowa, magnezja czy inne przyrządy asekuracyjne stosowane we wspinaczce nie są potrzebne. Podczas przejścia ferratą trzeba przepinać karabinki, tak aby pozostać cały czas przypiętym do liny co najmniej jednym karabinkiem. Via ferraty różnią się od siebie stopniem trudności. W Austrii stosuje się skalę alfabetyczną: A jest oznaczeniem trasy […]
Nowe Trzy Osły już działają! Poza wpisami archiwalnymi, zapowiada się dużo nowych inspirujących historii. Obserwuj Osły, niebawem nowi autorzy zainspirują do nowych ciekawych miejsc.
Ha! Życie bywa przewrotne, jak … każdy ma prawo dokończyć samodzielnie porównanie na potrzeby własnej codzienności. Unikałem podróży po Europie jak ognia, twierdząc że na to przyjdzie czas na emeryturze, a poza tym tu wszędzie jest prawie tak samo. Postanowiłem jednak przestać ignorować fakt, że od ok. 3 lat podróżuję głównie po Europie a skoro tak jest to znaczy, że myliłem się w swoich pierwotnych założeniach co do nudy jaką wieje na naszym kochanym starym kontynencie. Do tego doszło nowe hobby – paralotnie, które w naturalny sposób zgrało się z chęcią podróżowania i odkrywania nowych dla mnie miejsc. Teraz wybierając kierunek podróży od razu rodzi mi się w głowie pytanie “czy oby na pewno da się tam latać?”. Od czasu powrotu z Wietnamu i Laosu nie chciało mi się opisywać małych wypraw i spokojnie, nie zamierzam teraz nadrabiać wszystkich zaległych wpisów, jednak napiszę o najświeższej podróży z jakiej wróciłem. Tylko proszę doczytaj do końca zanim rzucisz kamieniem 😉 Nie oszukujmy się, gdzie można “na szybko” wyjechać z Polski, żeby było ciepło, blisko, w miarę ciekawie i egzotycznie? Wyspy Kanaryjskie jakby nie patrzeć są w czołówce takich miejsc. Jeśli dodatkowo nie mamy nadmiaru czasu i pieniędzy, bezpośrednie, tanie loty nabierają znaczenia. Teneryfa, wbrew […]
Po 8 latach i niesmaku do tego miejsca, dałem się przekonać na wyjazd do Maroka. Tym razem wyjazd był głównie paralotniowy, jednak odmienił mój sposób postrzegania miejscowych na lepsze. Nie wiem czy faktycznie coś się tu zmieniło, czy zmienił się mój sposób postrzegania świata, jednak tym razem Marokańczycy nie wydali mi się wcale tacy natarczywi, nachalni, wręcz agresywni, jak za pierwszym razem. Jako że to wyjazd paralotniowy, to wpis będzie krótki, zwięzły i podsumowany filmikiem 🙂 Miłego oglądania!
Postanowiłem napisać trochę praktycznych porad na zakończenie wietnamsko-laotańskiej przygody. Może komuś się przyda a i ja wyciągnę przy okazji wnioski i wykorzystam w przyszłości. Na początek trochę o podróżowaniu w tej części świata na motorkach. Przede wszystkim jest to najpopularniejszy środek transportu tutaj i nie bez powodu tak się dzieje. Można wszędzie wyjechać, załadować ile się się chce, mało pali i nie wymaga szczególnej troski. Motorki Wrzucam szybki filmik z motorków po Laosie/Wietnamie dla zobrazowania tematu. Honda Win-czterosuwowy motorek 110ccm, kompletnie nudny. Właściwie nie mieliśmy nawet oryginalnych japońskich Hond, tylko motorki zrobione na licencji Honda przez Koreanczykow (Vecstar) i Indonezyjczykow (SportHonda). Kupiliśmy je za ponad 300USD za sztukę w wietnamskim Hoi An, sprzedaliśmy po ok. miesiącu za 160USD. Kilka faktów przeważyło o decyzji zakupu akurat tego: popularny, wytrzymały, manualna skrzynia biegów, w miarę solidne zawieszenie i koła. Właściwie nie miały tu konkurencji. Ciężko znaleźć tu coś większego poza Minskiem, który jest o wiele bardziej awaryjny, więcej pali i do tego dwusuw. Gotowy do drogi Po ciężkiej drodze W serwisie Na stacji benzynowej Do jazdy tutaj trzeba przywyknąć. W Wietnamie ciężko zauważyć jakiekolwiek zasady ruchu. Kiedy jest sygnalizacja, wszyscy traktują światła bardzo “elastycznie”. Generalna zasada to patrzeć przed siebie, […]
Wracając do Saigonu czułem się jak byśmy wracali do domu. Lokalny folklor tego miejsca ciągle mnie fascynuje. Pewnie wiele osób ma inne zdanie, ale wg mnie Saigon ma zdecydowanie lepsze wibracje niż Hanoi. Kwestia gustu. Ostatnio Lobo przypomniał stare powiedzenie naszego znajomego: “jeden lubi pomarańcze a drugi jak mu nogi śmierdzą”. Sprawdzone miejscówki na owocowe koktajle uliczne, jedzenie, czy posiedzenie przy piwku wieczorem uzupełnialiśmy o nowe miejsca. Cholon – miejscowe chinatown nie jest zbyt imponujące. Nie ma co liczyć na powtórkę z Bangkoku, gdzie cały zgiełk, zapachy, dźwięki, kolory atakują z każdej strony aż do granic wytrzymałości. Tutejsze chinatown jest po prostu chińską dzielnicą. Trochę inny język, jedzenie uliczne, zabudowa, ale bez szaleństw. Buddyjska Pagoda w Cholon – chińskiej dzielnicy Saigonu Wieczorem daliśmy się naciągnąć na najdroższe dotychczas piwo w ponoć kultowej knajpie “Apocalypse Now”. Mogę tylko powiedzieć, że kultowy to był film, a knajpa wygląda jak jeden z barów o nazwie “Underground” jakie można znaleźć w każdym polskim miasteczku. Ewidentnie miejscowi mają inne ceny i sporo ich się tam bawiło, nas nie było stać, ani nie mieliśmy ochoty zostawać na drugą puszkę 0,3 lokalnego półszatanskiego piwa 333. Wieczorne szwędanie miało zasadniczo jeden cel: znaleźć lokalny Acoustic Bar. Nie było […]
Pola ryżowe Po przejechaniu granicy wietnamskiej obaj niezależnie poczuliśmy poddenerwowanie do tego stopnia, że jechaliśmy dość szybko (czyli ok. 60km/h) i długo bez zatrzymywania. Znów wszyscy wokoło trąbili, znow wszędzie pytaliśmy o ceny kawy i żarcia żeby nie bylo niespodzianek. Jednym słowem codziennie stawaliśmy przed dylematem więźnia któremu wypadło mydło pod prysznicem. Dobre rady wujka Ho Chi Minha Górskie doliny w północno-zachodnim Wietnamie Schwytany przez miejscowych młody leopard Poza ryżem i kukurydzą niewiele się tu uprawia Transport kóz na targ do Hanoi D Droga do Hanoi zajęła nam 3 dni. Stwierdziliśmy, że robimy ją bez sentymentów i zjeżdżania z głównej trasy. Laos pozostawił po sobie tak niesamowity spokój w głowie, że za nic nie chciałem dać go sobie odebrać krzykliwym Wietnamczykom. Przedmieścia Hanoi zaczęły się ok. 35km przed miastem. Tłok, korki i uliczna partyzantka znacznie spowolniły naszą jazdę. Później było już tylko gorzej. Szybko musieliśmy przypomnieć sobie zasady tutejszego ruchu a raczej ich brak. Mniej więcej wyglądało to tak: Dojechaliśmy przed nocą do lokalnego pierdolnika, który okazał się tu całkiem spory, do tego bez jakiegokolwiek punktu centralnego, tylko sieć ulic. Trzeba przyznać, że szczęśliwie po raz kolejny prosty plan został zrealizowany perfekcyjnie. Z rzeczy, które musieliśmy jeszcze zrobić pozostała sprzedaż […]
Przerwa na reklamę. Hi! 21.03 we’ll finish our travel in Hanoi and we’ve got 2 good Honda Win bikes + helmets+ tools + spare tube, for sale. just everything for the road except drivers 😉 We want 350 USD for each bike incl. accessory (we will consider any reasonable offer) Bikes are in good condition, we’ve traveled from Hoi An, through Laos, so everything is checked and sure. We havn’t got any problems with the bikes, except flat tire ones. We also can give you some tips for the road. Now we are in Vietnam Guesthouse 15 Luong Ngoc Quyen str Write us: amarucha”at”gmail.com Mymszlok”at”gmail.com phone no: 0084 1214598727 Donkey Motorek wyszczupla Banana Alien
Niestety zaczęliśmy podróżować po Laosie zdecydowanie za późno. Niespodziewane problemy na granicy i kupno motocykli zajęło swój czas. Wiedzieliśmy że nie damy rady pojechać w miejsca, które planowaliśmy odwiedzić już od dawna, teraz jednak zdaliśmy sobie sprawę, że nie pojedziemy też do prowincji Phongsali, na odwiedzeniu której szczególnie mi zależało. Fakt był taki, że musieliśmy jak najszybciej wyjechać z Laosu i dojechać do Hanoi, żeby zdążyć na samolot do Saigonu. Tak też padł pomysł przeprawy łódką przez góry. Opcja skracałaby drogę o jeden dzień. Słyszeliśmy o takiej opcji od poznanego Holendra i bazując na tej informacji dojechaliśmy do wioski Nong Khiaw, nawet nie przyjmując do wiadomości, że coś może się nie udać. Oczywiście wszystko się udało. Musieliśmy tylko zapłacić za przewóz motorków jak za dodatkową osobę. Powiadomiono nas też że musimy sami sprowadzić motorki na dół do rzeki i załadować na łódkę, chyba że zapłacimy miejscowym chłopakom za pomoc. Oczywiście nie było o tym mowy. Do rzeki prowadziły strome schody i zapowiadało się sporo roboty. Na szczęście szybki rekonesans wskazał możliwość przejechania przez prywatne podwórze, żeby dotrzeć do stromej pseudoscieżki przy schodach. Wymagało to uaktywnienia w naszych motorkach wersji hard enduro, w któąa jak wierzyliśmy są wyposażone. Miejscowi byli dość zdziwieni, […]
Po ciężkiej ostatnio podróży dotarliśmy do wioski Nong Khiaw, gdzie właśnie zjedliśmy najlepsze jedzenie jakie próbowałem od kilku lat. Zazwyczaj nie piszę o takich rzeczach, bo to jak tańczenie o malowaniu, ale tym razem ciężko się powstrzymać i postaram się najlepiej jak mogę. Po pierwsze weszliśmy do tego miejsca (z jedzeniem hinduskim i laotańskim) strasznie zmęczeni i głodni więc zamówiliśmy startery w postaci wegetariańskich spring rolli i rzecznej, smażonej trawy z sezamem (?). Trawa smakowala jak cienkie chipsy, bardzo aromatyczne. Do tego dali nam dipa z limonka i orzeszkami. Wjechała hinduska Paneer Masala – delikatny serek paneer utopiony w warzywno – jajeczno – ziołowej papce i dwa maślane chlebki naan. Zaraz po tym pojawił się Satay Mashrooms – jak to Lobo określił: takie pieczarki. Pieczarki byly zmieszane z zielonym groszkiem, orzechami, chilli, kolendrą i jeszcze pewnie wieloma rzeczami, których czułem smak, jednak nie potrafiłem go nazwać. Na koniec przynieśli kawałki wołowiny w klasycznie tajskim curry. Bakłażany, papryczki, pędy bambusa. Wszystko to utopione w niesamowicie aromatycznym zielonym curry z trawą cytrynową, mlekiem kokosowym i chilli. Do tego oczywiście ryż i BeerLao (ciężki dzień był). Ciekawe połączenie kuchni laotańskiej i indyjskiej Nie pamiętam już kiedy miałem taką kulinarną ucztę. Do tego jeszcze w […]
Wyjeżdżając z Paksane, w którym wg Przewodnika LP nic nie ma (co oczywiście okazało się prawdą i zmusiło nas do spędzenia wieczoru w barze próbując ustalić nazwę lokalnej kapeli reggae), wyjechaliśmy na drogę, którą pytani autochtoni opisywali przeczącym kręceniem głowy, machaniem rękoma, czy lekkim tajemniczym uśmiechem. Zdecydowanie radzili nam jechać naokoło, przez stolicę Vientiane, co akurat nie miało dla nas sensu, bo nie tyle chodziło nam o dobrą drogę, co o ciekawą. Paksański bar Pola ryżowe po drodze Droga asfaltowa miła dla motorków i naszych zawieszeń skonczyła się dość drastycznie po 76 km w miejscowości Thasi. Po prostu dojechaliśmy do T -akiego skrzyżowania, gdzie zarówno w prawo jak i w lewo biegły gliniasto-kamieniste trakty. Zgodnie z obranym kierunkiem skręciliśmy w lewo. Kolejne dopytywanie miejscowych o kierunek Phansavan i ich dziwne reakcje wciąż wzbudzające nasze podejrzenia. Wszystko wyjaśniło się kilkaset metrów dalej, gdzie budowano most, ale wg moich szybkich obserwacji, budowa mogła potrwać jeszcze od 2 tygodni do 3 lat w zależności od tego czy robotnicy wstaną, wyjdą z wody, przestaną się gapić na wszystko dookoła i wezmą się do roboty, czy nie. Oczywiście drogowcy zapewnili przejazd alternatywny dla tych, którym naprawdę zależy na dostaniu się na drugą stronę. […]
Pogoda nie rozpieszczała nas w Ban Na Hin (zwanym też Khoun Kham). Było dość ciepło lecz w nielicznych momentach lubił spaść deszcz. Tak się stało, gdy zostawiwszy spakowane motorki w informacji turystycznej szliśmy z przewodnikiem śieżką przez dżunglę. My wyposażeni jak na wyprawę nad wodospad, on w japonkach i spodniach dresowych na luzie. Spotkaliśmy śmiesznych japońskich kolekcjonerów motyli z siatkami na kijkach. Jeden odwrócił się do mnie i powiedział: “Baterfraj!” Byli też lokalni zbieracze mrówczych jaj, które są uznawane za przepyszny składnik potraw. Przypomnieliśmy sobie niegdysiejsze pytanie Arka o ryż w omlecie. Czerwone mrówki (według nas całkiem spore) robią gniazda w zwiniętym w pół prostopadle do osi głównej liściu bananowca. Dalszą dżunglową edukację przerwał jak już wspomniałem deszcz i z niechęcią wróciliśmy do kwatery opiekunów rezerwatu. Zaproponowali nam zwrot większej części opłaty, na co przystaliśmy z ochotą. Na odchodnym zagraliśmy w Boule z naszym przewodnikiem. Obronił honoru i rzutem na taśmę wygrał 7:6. Pożegnał nas klepiąc się po brzuchu: “BeerLao, he he he”. Pożegnalna partyjka Pytonga Niedługa, nie licząc przerw, jazda do Paksane obyła się bez większych wrażeń. Może tylko na punkcie widokowym w górach to ja byłem atrakcją jakiejś azjatyckiej wycieczki (robili sobie zdjęcia z wysokim kolesiem). Arkowi udało […]
Laos w swej krasie Drugie podejście zrobiliśmy parę godzin później gdy sie trochę rozpogodziło. Znów jechaliśmy drogą na południe. Jaskiniowa rzeka jest na jej końcu. Altanka wyglądająca jak napompowany paśnik na 20 osób robi tam za biuro. Człowieka od papierkowej roboty (bilet = gotówka) słusznie wzięliśmy za mózg tej operacji. Przydzielił nam łódkę z załogą: płaskie czółno z motorkiem i długą śrubą z płetwą, chłopaka/nawigatora na dziób i sternika/motorniczego. Obaj z okrągłymi lampami na czołach w mroku sprawiali wrażenie bohaterów laotańskiego remake’u “Brazil” albo “Delicatessen”. Młody wyposażył nas w kamizelki. Przezornie wzięliśmy ze sobą czołówki, latarkę i worki foliowe na plecaki. Ostrożności nigdy za wiele zwłaszcza widząc stan tych łódek. Przeciekają zniszczone szorowaniem po kamieniach. Jaskinia jest wprawdzie ogromna lecz rzeka ma płytkie dno zasypane otoczakami. Trasa obejmuje kilka progów wodnych, przez które załoga przepycha łódź zmuszając niekiedy pasażerów do abordażu kamienistego dna. Jaskinia robi wrażenie. Ma wiele odgłęzień. Widzieliśmy tylko mały fragment przystosowany do szybkiej przeprawy turystów z jednej strony skały do małego sklepiku po drugiej stronie góry, potrzymania ich tam trochę i z powrotem. Pozwala to przynajmniej odpocząć uszom od warkotu silników odbijającego się echem od sklepienia jaskini. Daje do myślenia, swoją drogą, ten rajd tunelami pełnymi fantastycznych […]
No dobra, to jest Lao. Hmmm… nie wiem jak o tym napisać, powiem wprost: Laos jak na razie całkowicie wpisuje się w moją wizje tego kraju przed przyjazdem. To absolutnie nie znaczy, że coś jest nie tak, po prostu nic tu mnie jeszcze nie rozczarowało. Podobno to ostatni kraj Azji płd-wsch gdzie jeszcze zostało trochę tradycyjnych kultur, prawdziwości nie dostosowanej do gustów turystów. Bardzo chciałem to tu spotkać… i się udało. Na pewno są tu miejsca kompletnie zrobione pod turystów, jak np. Vang Vien, gdzie nad Mekongiem jest cała infrastruktura dla tych, którzy przyjechali tu pochlać i spłynąć na dętce od ciągnika. Jednak takich miejsc staramy się omijać żeby nie psuć sobie wrażeń. Zjechaliśmy trochę bardziej z ubitych szlaków i skierowaliśmy się w stronę drogi, której nie ma na mapie (na mapie jest tam gigantyczne jezioro), po kilku km skończył się asfalt, jechaliśmy po kamienistej drodze mijając kałuże przez 60 km, a później drugie tyle po asfalcie. Po drodze tylko dżungla i małe, prowizoryczne wioski. W wioskach gołe dzieciaki przebiegają przez “ulicę”, bawoły zajmują pół jezdni a kurczęta wbiegają pod koła. W każdej mijanej wiosce znajdzie się choć jedna uśmiechnięta postać, krzycząca do nas lokalne pozdrowienie czyli “sabaidi”. Jak kraj, […]
Typowe zabudowy okolicznych wiosek Wyjechaliśmy do Laosu tacy szczęliwi, że aż prosiliśmy się o ściągnięcie na ziemię, co też miejscowi momentalnie uczynili. Kilkanaście kilometrów za granicą znaleźliśmy guest house. Cena jakiej sobie zażyczyli bynajmniej nie należała do atrakcyjnych a nawet była najdroższa jak dotychczas. 270 dongów to jakieś 12,5 USD, nawet nie było mowy o negocjacjach, wiedzieli że nie ma nic innego w pobliżu i jesteśmy w kropce. Podobną kasę zapłaciliśmy za kolację i dwa piwa. Zupełnie nie mogliśmy dogadać się co chcemy zjeść a mieliśmy tylko jedno wymaganie: żeby nie było tego za dużo. Ostatecznie przynieśli szamoczącego się koguta i pokazując na jego szyję gestem znanym z filmow mafijnych, zapytali czy go zjemy. Lobowi włączyły się wyrzuty sumienia, jednak ostatecznie się zgodziliśmy. Nie było warto, taki poczciwy kogut a tak nieumiejętnie go zrobili. Po prostu ugotowany, bardzo żylasty, nie doprawiony, porażka. Tłumaczyliśmy sobie nawzajem że zapłaciliśmy frycowe, ale to nie byli Laotańczycy, tylko Wietnamczycy (napisy w knajpie po wietnamsku), więc traktowaliśmy to bardziej jako przykre pożegnanie Wietnamu niż pierwszy nocleg w Laosie. Pierwsze oznaki przekroczenia granicy widać było po ludziach. Nagle nikt specjalnie się nami nie interesował. Ludzie nie zaczepiali, co najwyżej uśmiechali się sympatycznie, dzieciaki nie biegały za […]
Zalew Nakai Laos. Gładko przez granicę. Oskubani przez Wietnamczyków w pierwszym motelu. Ranek jest mądrzejszy niż wieczór. Oddając klucz powiedziałem wesoło: “To najgorsze miejsce w jakim zdarzyło mi się spać.” “Jes jes” – odpowiedziała starsza pani z uśmiechem. Śmigamy sobie 12-ką na zachód. Ładna czasem kręta trasa. Ludzie spokojnie żyją w tradycyjnych domach na palach, bogatsi mają podmurówkę. Krowy, kozy, kury i ciemne kudłate świnie biegają luzem szukając żarcia. Wspinając się serpentynami na przełęcz spotkaliśmy na środku drogi parę krów i stadko kóz. Wydaję się, że ludzie dają zwierzętom wolną rękę jeśli te nie dają nogi. Z asfaltu na szuter (czasem dość wyboisty) gdzieś za Power Station 2 w okolicach zalewu Nakai. Nie ma tych dróg na naszej mapie a przewodnik opisuje ten tzw “The Loop” nieco enigmatycznie: “Jedź prosto 8 km, na rozjeździe w lewo, potem 23km kamienistą drogą. Tam będzie ostatnia możliwość noclegu przed Lak Sao.” Mimo wszystko przydaje się ta książka. Panorama zalanego lasu Droga tak się pogorszyła, że Arek postanowił przekazać mi podstawową wiedzę o jeździe krosowej. Nie żebyśmy przedzierali się przez zupełna bezdroża, ani żeby te motorki to potrafiły ale dobrze wiedzieć kiedy hamować a kiedy dać gazu. Była to całkiem fajna zakurzona przeprawa. Tył […]
Wyjeżdżając z Lao Bao właściwie nie mieliśmy pomysłu co dalej. Wietnam powoli stawał się męczacy a brak możliwości przedostania się z motorkami do Laosu oznaczał pozostanie tu na dłużej. Jedyną słuszną opcją wydawało się jechanie na północ, wzdłuż granicy wietnamsko-laotańskiej i ewentualnie próbowanie na innych przejściach granicznych. Wiedzieliśmy że niektórym się to udało, niektórzy musieli płacić łapówki, niektórzy zawrócili. Trzymaliśmy się tzw. trasy Ho Chi Minh w górach. Z czasem nic już nie zgadzało się z mapą i jedynym wyznacznikiem, że dobrze jedziemy był kierunek północny i wskazania zapytanych ludzi. Wioski w górach z czasem były coraz mniejsze, ostatecznie zamieniły się w małe skupiska domków na palach zbudowanych z bambusa i krytych liśćmi palmowymi. Przydrożne poletka ryżowe Kąpiele rzeczne Dżungla Roboty drogowe Powoli trzeba było rozglądać się w poszukiwaniu noclegu. Wiadome było, że nie znajdziemy nic w stylu guest housu, jednak spanie w dżungli raczej zostawialiśmy jako ostateczność. Idealnym rozwiązaniem w takiej sytuacji są tzw. dobrzy ludzie. Zatrzymaliśmy się na rozdrożu w barze (?). Kilku już lekko wystawionych Wietnamczyków i Laotańczykow pijących browary. Zamówiliśmy jedzenie i dwa małe piwa za które policzyli nas 100 dongów, nawet nie kryli się z tym, że po prostu chcą nas naciągnąć. To ok. […]
Kamaz – najpopularniejsza ciężarówka w Wietnamie Trasa Ho Chi Minha to wąska dróżka (od Khe Sahn do okolic Dong Hai) wiodąca przez górskie tereny Wietnamu tuż przy granicy z Laosem. Wsławiła się tym, że lokalni partyznci (Vietcong) używali tej trasy do transportu broni i zaopatrzenia podczas wojny amerykańskiej. Nieliczne małe wioski walczą tam o teren z gęstym lasem. Ryżowe poletka oblepiają niewielkie wciśnięte między zbocza dolinki. Arek na Duong Ho Chi Minh Dzień się kończył a my dalej nie mieliśmy nawet cienia pomysłu na nocleg. Zaplecza/bazy w tych okolicach już nie ma. Nie jest to nawet ruchliwa trasa, przy której można znaleźć guesthouse czy motel. Ciężarówki tu nie jeżdżą a samochód zdarza się raz na godzinę. Okolice rezerwatu Phong Nha – Ke Bang Po przygodzie w knajpce na rozdrożu byliśmy już całkiem wkurzeni. Robiło się ciemno a do najbliższego miasta (Dong Hai) mieliśmy ponad 60 km. Nie rezygnowaliśmy. Odkryliśmy w sobie nowe pokłady mocy kalamburycznych tłumacząc ludziom w jakiejś wiosce kto my i że spać. Nie znam nazwy tej skromnej miejscowości. Zamieszkiwali ją pewnie w większości ludzie pracujący w licznych w okolicy kopalniach odkrywkowych kruszywa drogowego (ścinają góry po prostu). Tam też udali się następnego ranka nasi gospodarze skuterem. Nie […]
Nocleg przy lagunie Ok, zróbmy tak: Zaprzestańmy tego jednostronnego przepływu myśli, gdzie my piszemy, Wy czytacie. Zróbmy coś razem, będzie weselej. Nowe dobra. Do rzeczy: jesteśmy trochę w dupie i potrzebujemy kolektywnej pracy żeby to dobrze rozwiązać (jak to w kraju socjalistycznym). Dojechaliśmy do Lao Bao naszymi motorkami i na granicy nie chcą nas z nimi wpuścić do Laosu. Proponują, żebysmy zostawili je w Wietnamie i jechali autobusem. Tylko nie w tym rzecz! Nie po to je kupowaliśmy. Nie powiem żebyśmy je polubili, ale powiedzmy, że zaakceptowaliśmy się nawzajem takimi jakimi jesteśmy. Celnicy laotańscy wytłumaczyli nam, że jest jakieś porozumienie między Wietnamem a Laosem o nie wpuszczaniu wzajemnie motocykli. Jedynym wyjściem jest wyrobienie czegoś w stylu międzynarodowego paszportu dla motora (International Transport Permit) i prawdopodobnie można to zrobić w ministerstwie transportu w Hanoi. Wiadomo, Hanoi daleko, nie ma szans. Jak na razie zadekowaliśmy się w wiosce Lao Bao i szukamy rozwiązań po necie. Wiec jeśli ktoś ma wolną chwilę i chce się przyczynić do przemieszczenia Osłów do Laosu, może poszperać i coś doradzić. Zwycięska rada zostanie nagrodzona lokalną pamiątką o wartości bagatela 100 000 dongów!!!! Mam nadzieję, że po tym poście nie zapcha mi się skrzynka pocztowa. Sugestie można pisać w […]
Z motorem razem nabyłem atrakcyjny breloczek, który oczywiście zgubiłem gdzieś potem. Long Co. Zaraz po wyjechaniu z tunelu, gdzie wzięli motory na lawetę a nas wcisnęli do busa. Guesthouse przy “autostradzie” A1 czuć wilgocią. Z jednej strony morze z drugiej laguna. Było zbyt dużo mgły by to docenić. W Wietnamie przez ulicę przechodzimy tańcząc twista Między Hue a Dong Ha jest wielki salon Chevroleta gdzie dojrzałem buddyjskiego mnicha w pomarańczowej szacie w roli klienta. Rzadko widuję buddyjskiego mnicha. Aternatywa dla prawdziwych ssaków Dong Ha. Zostajemy na noc. Hotel rządowy. Ceny w ramce na ścianie z pieczątką. Pani sprzątajaca skończyła przygotowywać pokój.Lob: Proszę panią? Możemy już wchodzićPani: (mówi po wietnamsku i pokazuje do środka)Ara i Lob: Dziękujemy! Dzielna drużyna z Cam Lo Dumny ojciec po wygranym meczu Boso ale na bramce Zaprosił nas do kawiarni nauczyciel WFu z Cam Lo, który jest zakwaterowany w tym samym hotelu. Przyjechali tu na turniej piłki nożnej ośmiolatków, która również jest tam zakwaterowana. Zabrał ze sobą na sok Hai – swoją najlepszą uczennicę, która co nie co mówi po angielsku. Poczęstowai nas prażonymi pestkami z arbuza. Rozgryzienie tego to połowa sukcesu. Starań dokładać do łuskań trzeba. Przedstawiciel obcej formy przy pomniku w Khe Sahn Dziękuję […]
Yhy Gdzieś tam głęboko czaił się plan, że uda nam się znaleźć jakieś stare offroadowe motocykle do kupienia (Yamaha DT, Honda XR), pojeździmy trochę po górskich wioskach i odsprzadamy przed powrotem. Stwierdziliśmy jednak, że tu takowych nia ma, albo bynajmniej nie są zbyt popularne. Wszyscy jeżdżą na motorkach typu większy motorower albo skuter. Szczytem hardkoru jest Minsk, a my już zbyt dobrze znamy te motocykle żeby je kupować. Doszło do tego, że musieliśmy zdecydować się na to, czego najbardziej nie znoszę – kompromis. Honda Win – niby już nie skuter, jeszcze nie motocykl, coś jak motorower tylko 100cc pojemności, do tego popularny, więc nie ma problemu z częściami, mało awaryjny, tylko… absolutnie bez klimatu, charakteru, czegokolwiek co sprawiałoby, że chciałoby się nim jeździć. Hoi An. Tutaj wg wskazań mapy, logiki, możliwej prawdopodobnej trasy i układu gwiazd powinniśmy zakupić motorki o dalej wyruszyć niezależnie od widzimisię pekaesów. W dwa dni jeździłem już każdą Honda Win na sprzedaż w tym mieście i moje wrażenia z jazdy zwykle oscylowały między “sprzęgło skończone, lagi krzywe, łyse opony, nawet nie zwalnia, nie mówiąc o hamowaniu”, a “na tym motocyklu już nikt nigdy nie powinien jeżdzić”. Właściwie sami nic byśmy nie zrobili, bo miejscowi nie mówiący po angielsku nie […]
Budowa kolejnej zatoki. Kusztekobus z Nha Trang mnie wytelepał i zdrętwiał. Dręczyły mnie dodatkowo oparzone plecy i chłód klimatyzacji, której nie sposób było przyciszyć. Około 6 rano wyrzucili nas z plecakami na placu w sennym miasteczku o niskiej zabudowie. Piszą o nim “antyczne”. Faktycznie, nowych budynków tu jak na lekarstwo. Jeszcze śpiący ignorowaliśmy natrętne zaczepki “moto?” “hotel?” czekających już na autobus naganiaczy. Pod koniec drugiego dnia znaliśmy już tych najaktywniejszych wszystkich. Kupisz tu wszystko, tylko nie skórę. Centrum smakuje jak różowy drewniany lizak. Idą na rękę turystom. Winda do świątyni. Te prawie 3 dni w Hoi An zlały mi się w jedno wielkie jeżdżenie w poszukiwaniu motorów zaprawione jednodniową gorączką poszokową: mocne słońce kontra zimna woda kontra predator. Cieszyliśmy się jak dzieci gdy stamtąd wyjeżdżaliśmy. Nasze jednak pupy nie wiedziały jeszcze co to znaczy 100km dziennie na wąskim siedzeniu większego motoroweru. Wolność kosztuje. Targ został dobity.Dziękuję za uwagę.
Ok, miasteczko to odradzali nam chyba wszyscy. Jednak było po prostu po drodze i nie można powiedzieć żebym żałował spędzonych tu chwil. Na początek miałem nosa odnośnie noclegu. Po obejrzeniu kilku miejsc, zobaczyłem wysoki hotel, ale na pierwszy rzut oka nie wyglądał na drogi. Na miejscu po targowaniu dostaliśmy ładny pokój na trzecim piętrze z widokiem na morze, balkonem, klimatyzacją, lodówką i trzema łóżkami za 10USD. Bywało taniej, ale tu był darmowy internet i właściciel mówiący dobrze po angielsku, co okazało się dość pomocne. Nota bene hotel znajduje się pomiędzy Sheratonem a Novotelem, 200m od plaży 🙂 Nie spodziewałem się że będę sypiał w podobnej okolicy. No ale za 210 000 dongów za dobę to już można wymagać… prawda że cena w dongach robi wrażenie? Dialogi są zabawne przez te dongi, np: “Lobo, zrzućmy się po pół miliona na wspólne wydatki na najbliższe dni”. Miejscowa przekąska sprzedawana przy plaży Riksza typu hard Jedyna właściwa poza do zdjęć z Wietnamu Siesta Nha Trang to kurort nadmorski ze wszystkimi minusami takich miejsc. Mało tu prawdziwego życia, wszyscy koncentrują się na robieniu kasy na turystach, ale nie są przy tym zbyt upierdliwi. Zwykle “nie, dziękuję” załatwia sprawę. Co w tym miejscu bije po […]
Coś nie idzie mi pisanie o ostatnich dniach a Lobo pomimo dokładnego opisywania naszej codzienności nie publikuje bo nie ma kafejek internetowych. Może czas napisać trochę spostrzeżeń i praktycznych informacji o tutejszej rzeczywistości. Żeby nie było że tylko w miastach siedzimy.. 1. Życie. Wietnamczycy zdecydowanie żyją na zewnątrz. O każdej porze dnia i nocy jest ruch. Śmietniki praktycznie nie występują, ale na ulicach jest zadziwiająco czysto. Każdego wieczoru armia sprzątaczy robi dobrą robotę. Wietnamczycy są pozytywnie nastawieni do obcych, choć słyszeliśmy że są trochę jak pszczoły. Wszystko ok dopóki nie przekroczy się jakiejś granicy, wtedy atakują całym rojem. Na szczęście nie poznaliśmy jeszcze tej granicy. 😉 Nie można mówić o Wietnamczyku nie mówiąc o jego motorku. Motorków tutaj jest przynajmniej tyle co mieszkanców. Wszystkie mają max 125cc pojemności bo wtedy mało palą a poza tym żeby móc jeździć większym trzeba przynależeć do jakiegoś klubu. Głównie japońskie czterosuwy, chińskie skutery udające Vespę, ale zdarzają się też białoruskie Minski. 2. Ruch uliczny. Motorki (nie mylić z motocyklami, bo tych widziałem zaledwie kilka) są wszędzie. Wjeżdżają wszędzie, do domów, po chodnikach, bez ograniczeń. Ciekawym doświadczeniem jest przechodzenie przez ulicę. To jak gra komputerowa (z jednym życiem niestety). Na początku trzeba uwierzyć. Później po […]
Szybkie pakowanie rano, zostawiamy plecaki na dole w hotelu i ruszamy ku nowej przygodzie. Najbardziej żałuję, że nie nagrałem naszego opiekuna grupy (zbieraniny turysytów z różnych hoteli):– Follow me on the harbour! If somebody get lost – not my fault! NOT MY FAULT!– Use cream. Sun is very strong. I dont want you to be fish barbecued!Sprawnie, rzeczowo i krótko. Arek powiedział, że chłopak oglądał te same filmy ale bardziej się nimi przejął. Ekipa (około 20 osób z Rosji, Niemiec, Szwecji, Chin, Austrii, Francji, Słowenii i my) z początku była mało zgrana i rozmowna. Pewnie przez słabą widoczność pod wodą. Zimną nota bene. Sytuację uratowali Słoweńcy żartując i podśpiewując przy każdej okazji. Zabawny był najstarszy z nich, którego roboczo nazwałem hybryda Franciszka Pieczki i Księżniczki Lei.Spiekłem się. Dziękuję za uwagę.
Obudził mnie świt wpadający pzez hotelowe okno. Zerwałem Arka i zażyliśmy rytualnej kąpieli w morzu o świcie. Polubiłem to. Po tak orzeźwiająco rozpoczętym dniu udało się nadrobić parę wpisów do bloga przed śniadaniem. Jak to mawia Bronek, nie jesteśmy tu dla przyjemności. Zaszaleliśmy w sklepie sieci komórkowej. Telefon za milion – pestka. Mamy teraz przynajmniej lokalna kartę sim. Już nie 5 zł za minutę do kraju a jedyne 4000D. Zastanawiające, że zatrudniają w takim miejscu tuzin młodych dziewczyn, z których ani jedna nie mówi po angielsku (poza standardowym “heloł” i “ju wery hensom”). Sprawiają one wrażenie jakby spotykała je tam ogromna, niezasłużona przykrość. Może powinniśmy byli mówić po rosyjsku. Dzień zakończyliśmy kąpielą w morzu. Tym razem walczyliśmy z falami. W mokrych spodenkach odwiedziliśmy jeszcze jedna knajpę, gdzie próbowali nas spić słabą wódką (wietnamska ma 30%). Zniesmaczeni udaliśmy się spać. Dziękuję za uwagę.
Wieczorem w Nha Trang gdzieś w imprezowym kwadracie pomiędzy Biet Thu a Trang Quang Khai trafiliśmy na malutką knajpkę pewnego Nowozelanczyka urodzonego w Szkocji. Bar naturalnie należał do jego wietnamskiej żony. Twierdził on, że nie ma lepszego sposobu na emeryturę niż spędzanie dni na przesiadywaniu ze znajomymi przy drinku. Wyznał też, że te dni już mu się trochę zlewają. Nie była to pierwsza spotkana przez nas postać z takim nastawieniem do życia. Pewnie nie ostatnia. Dziękuję za uwagę
Przystanek w jakiejś jadłodajni pomiędzy Da Lat a Nha Trang. Stojąc mam sydnrom żeglarza, bujam się z lewa na prawo. Skutek przeprawy przez góry. Kierowca jest nieustraszony i ma rewelacyjny zmysł równowagi. Po zdrowym dalatańskim klimacie znów robi się duszno i trochę nieznośnie gorąco. Od razu przepraszam wszystkich urażonych, którzy cierpią nasze przedwiośnie. Na dworcu w Da Lat poznaliśmy parę nieco starszych os nas turystów: faceta z Londynu i Francuzkę, która ma dom w Hoi An na wyspie. Spotkaliśmy ich potem kilka razy w Nha Trang. “Szkoda, że Polska nie miała kolonii. Wyobraź sobie przyjeżdżasz sobie na taki Madagaskar a tam mówią po polsku.” – żałował braku imperialistycznych zapędów ojczyzny Ara. Droga jest cały czas w budowie/modernizacji co tylko zwiększa bujanie. Rzuca nami na boki, natomiast tubylcy pozostają niewzruszenie przyklejeni do swych siedzeń jakby mieli środek ciężkości gdzieś sporo niżej albo jakby go nie mieli wcale. Niektórzy zażywają nawet drzemki. Pierwszy raz widzę kiedy autobus trąbi na maszyny drogowe. Pracownicy układają gałęzie przed i za dziurami żeby nikt w nie nie wjechał. Współpasażer przede mną położył oparcie zmuszając mnie do zajęcia pozycji skrajnie ortopedycznej. Nie znam lokalnych przekleństw. Szkoda. Dziękuję za uwagę.
Doszliśmy do wniosku, że Da Lat nie jest najlepszym miejscem do ukrywania się przed światem. Prędzej czy później ktoś by coś zauważył. Arek polecił mi film, w którym jest dobry przykład takiego azyl -“Wyspa” Kim Ki Duka. Nieliczny przypadek gdy ktoś opowiadając mi fabułę wzbudził we mnie chęć obejrzenia. Da Lat jest ponoć miejscem wymarzonym dla artystów niekonicznie odnoszących sukcesy. W najgorszym wypadku zauważą ich sprzedawcy bagietek (z dziwnym czymś w środku). Są tu nawet specjalne knajpy dla takich postaci, oblegane w większości przez turystów maści francuskiej. Spaliłem sobie kark i wierzchnie części rąk na tym moturze. Duże słowo – motor. Honda Dream stoi gdzieś w hierarchi pomiędzy skuterem a motorowerem (z naciskiem na skuter). Jak Arek wspomniał mój już był solidnie wyjeżdżony ale przynajmniej nie różowy. Przetrwał jednak tą około 100-kilometrową eskapadę bez awarii. Jedynie sprężyna przy stopce się urwała. Pamiętając rady doświadczonego kolegi miałem ze sobą sznureczek. Pani w recepcji na widok urwanej sprężyny i na moje “It’s broken” uśmiechnęła się szeroko i wcele nie zaskoczona powiedziała “jes jes”. “Wyglądała jakby się właśnie tego spodziewała” – stwierdziła Arek. Generalnie krajobrazy wokół Da Lat przypominaję Bieszczady albo Szwardzwald. Jedyne rónice to dżungla, gorsze drogi, plantacje kawy i wyrzucany w […]
Ciągle nia ma kiedy powrzucać fotek, mało tu kafejek. Pisać można na telefonie w drodze. Całkiem spore, górskie miasteczko Da Lat bardzo fajnie nas zaskoczyło. Znaleźliśmy pokój za 150 tys. dongów (ok. 20zł). Był najtańszy ze wszystkich oglądanych i nie dawało mi spokoju co z nim może być nie tak. 3-cie piętro, balkon z widokiem na miasto, całkiem czysto, dwa wielkie łóżka z moskitierami. Haczykiem była woda. Ciepłej nie było wcale, a zimna ledwo leciała. Właściciel hostelu był chyba jakąś miejscową szychą, bo jak gdzieś dzwonił przez telefon, to rzucał w słuchawkę jakieś jedno zdanie i odkładał. 3 poziomy miasta Da Lat Miasteczko pokolonialne, co widać po architekturze. Można było też kupić takie cuda jak bagietka ze smażonym jajkiem i warzywami. Wieczorem pokręciliśmy się trochę po mieście, kupiliśmy miejscowe wino (zły pomysł) i wylądowaliśmy w dziwnym barze z atrakcjami typu bania lokalnej wódki podana w kieliszku do martini za 20 tys. dongów (czyli ok. 3zł za ok. 100ml) i saigonki na zagryzkę. Lobo pograł trochę na gitarze robiącej tam za mebel. Instrument pełnił tam funkcję raczej dekoracyjną, sądząc po kurzu, i tak tez brzmiał, więc z grania niewiele wyszło. Nasz boss załatwił nam na następny dzień motorki. Zrobił to w klasyczny […]
Nie jestem pewien czy spałem chociaż dwie godziny w tym kuszetkobusie. Miejsca jak Arek wspomniał było akurat dla autochtona. Wyrzucili nas w Phan Rang a po perypetiach znaleźliśmy się w “kawiarni”. Dość szybko zorientowaliśmy się, że dziewczyna, która nas obsługuje ma problemy z dykcją. Jeden z miejscowych ze stolika obok przyłożywszy palec do ust dał nam do zrozumienia, że jest głuchoniema. W jego oczach i pozie być może dostrzec można było, że coś jeszcze. Wrażenie zniknęło jednak tak szybko jak się pojawiło. Żwawa dziewczyna paląca papierosy (co nie jest typowe w tym kraju) stała się naszą ostatnią deską ratunku. Żywa debata co do naszych zamiarów potwierdziła teorię Arka: “Przed wyjazdem do kraju, którego języka się nie zna należy pograć taką trochę dłuższą chwilę w kalambury. I być w tym dobrym.” Mój kierowca xe oma po wyrzuceniu nas na plaży koniecznie chciał się siłować na rękę. Arek był na tyle odważny, że spróbował. Dość powiedzieć, że nie zawiódł i zajął zaszczytne drugie miejsce. W busiku do Da Lat dowiedzieliśmy się, że to lokalna tradycja zwana Cham Pa. Tak też zwie się mniejszość etniczna zamieszkujące te tereny. Podobno twardzi zawodnicy, niekoniecznie lubiani przez rdzennych Wietnamczyków. Usiadłszy na plaży, płosząc uciekające kraby (krabiki) […]
Może i jetlag był ściemą ale jakoś dwa dni pod rząd w Saigonie nie udawało nam się wstać przed południem. Powodem mogło być samo miasto, które po północy prawie nie zwalnia a może też fakt, że do naszego pokoju nie zaglądało światło dzienne. Wyjścia były dwa, albo niedługo będziemy wyglądać jak niektórzy zachodni turyści, którzy sprawiają wrażenie jakby tu byli od czasów końca wojny i wciąż walczyli z vietcongiem próbując zjeść swoją poranną zupę pho z całą miseczką piekielnie ostrego chilli, albo wyjedziemy z tego młyna i zobaczymy o co tu naprawdę chodzi. Wybór nie był łatwy, ostatecznie jednak zdecydowaliśmy się na wykupienie biletu na nocny autobus, żeby przy okazji nie płacić za nocleg. Kupiliśmy bilet w agencji na rogu za 10 USD/os. do Phan Rang. Jakieś 150km, czyli 7 godzin jazdy 🙂 przepłaciliśmy, ale koszt i męczarnia jeżdżenia z plecakami po całym Saigonie w poszukiwaniu lokalnego pekaesu w porównaniu do tych 10 dolarów skutecznie nas odstraszył. Autobus podstawili niedaleko od naszego hostelu, na ulicy którą roboczo nazywamy “ulica z dziwkami na skuterach”, co oczywiście jest pewnym skrótem myślowym bo nie wszystkie obecne tam panie są dziwkami a nie wszystkie obecne tam dziwki mają skutery, jednak do ogólnej orientacji skróty […]
Dziś znów nie udało się dowiedzieć jak Sajgon wygląda o poranku, czy lepiej się oddycha czy chłodniej bywa. Wstrząsające jest Muzeum Pojednania. Faktycznie Wietnamczycy traktują Wojnę Amerykańską (tak o niej mówią) jak swoisty Holocaust. Nawet nie miałem ochoty robić zdjęć. Czy polecać też nie wiem. Wychodząc obejrzeliśmy park maszyn czyli sprzęt wojskowy używany przez amerykanów. Zadziwiające do jakiej finezji ludzkość może się posunąć w doskonaleniu zadawania cierpienia. Golden Dragon Water Puppets Theater 6:30PM. Aparat zjadł mi baterię, skupić się musiałem na widowisku. Spektakl przedni, jak się dowiedzieliśmy z ponoć tysiącletnią tradycją. Do tej pory nie mam pojęcia jak te kukiełki były sterowane. Po prostu pływały w takim basenie ze scenografią a po dwóch stronach sceny przygrywała kapela. Świetni muzycy użyczali również głosu postaciom. Tu jednak pojawiała się bariera przekreślająca możliwość pełnego rozkoszowania się istotą dzieła – język libretto. Wchodząc wieczorem w naszą uliczkę z hotelem dostałem ostrzeżenie od Ary o karaluchu pod nogami. Faktycznie był spory i szczerze podziwiam jego wolę przetrwania w tym natrętnym mieście. Odebraliśmy plecaki z biura podróży i ciekawi nowych doświadczeń ulokowaliśmy się w nocnym sypialnym autobusie do Phan Rang (nasz punkt przesiadkowy do Da Lat). Dziękuję za uwagę.
Mimo,że miasto oficjalnie nazywa się Ho Chi Mihn City (od imienia wujka rewolucji wietnamskiej) to i tak wszyscy nazywają je Sajgon. Drugi dzień w nim zaczęlimy późno. Najpierw rano, przed zupełnym obudzeniem słyszałem bieganie po schodach i znajomy głos krzyczący coś do telefonu z beztroską wesołoscią. Po chwili zorientowałem się, że to nasz znajomy Frank z Tasmanii, który dziś miał kończyć letnię przerwę wakacyjną i wracać do szkoły. Okazało się, że miszkamy w tym samym hotelu – była to ostatnia myśl zanim znów zasnąłem. Spaliśmy zmarznieci i spoceni na przemian. Automatyczna klimatyzacja “Wery gud” ma tylko dwa tryby pracy. Ziębi lub nie. Musiałem w nocy wyłączać i włączać. Rozmowy przy Ca Phe: Lob: Może spytamy gdzie tu można zjeść coś fajnego? Ara: No. Nawet nie mogliśmy się dogadać czy kawa jest czarna czy biała więc wzięliśmy dwie bo powiedziałeś, że wypijesz z mlekiem. Ale próbuj. Dałem się ostrzyc w punkcie fryzjersko-masarskim w jakiejś wąskiej bocznej uliczce Phan Ngu Lau. Typowe tu dla nich, że gdy pojawia się klient zbiera się cały personel i patrzy. Mignęła mi w lusterku jaszczurka pod sufitem, co Arek skomentował: “Gekon. Zjada komary. Bardzo pożyteczny. Znaczy, że jest tu czysto.” Chłodniej mi było przynajmniej po tym […]
Lotnisko Tan Sob Nhut w niczym nie odpowiadało naszym wyobrażeniom. Jest nowe, przestronne, czyste i wyjątkowo funkcjonalne. Szybko przeszliśmy przez bramki. Widząc pracowniczą wizę w paszporcie (sam nie wiem jak to się stało – sprawka magicznego pana Rysia) pani celniczka spytała Arka czy pracuje w Wietnamie. “Jeszcze nie” – odparł. Pozostało teraz zdjąć skarpety, założyć sandały, zamienić parę dolarów na tysiące dongów (jak do tej pory najlepszy kurs był na lotnisku) i poszukać autobusu. Wrażenia z przejazdu do Phan Ngu Lau pouczające. Nie zauważyłem, żeby ktokoliwek z uczestników ruchu poruszał się z prędkością większą niż 50 km/h. Wszyscy się toczą co umożliwia na bezkolizyjne omijanie, wyprzedzanie, zawracanie, skręcanie, zmienianie pasa no i oczywiście jazdę pod prąd. Wydaje się, że na każde 2 metry kwadratowe tego miasta przypada skuter i 2-4 osoby. Słychać bezustanne brzęczenie motorków i szczekające klaksony, które nie są, jak na naszych drogach, przejawem wrogości czy frustracji, ale za pomocą których miejscowi określają swoją pozycję w przestrzeni i zamiary. Rodzaj echolokacji – wydedukowaliśmy – ale bez echa. Włączanie się do ruchu i skręcanie w prawo odbywa się bez wglądu na sytuację na ulicy. Generalnie działa tu zasada: “Kto z tyłu ten uważa”. Uczynnym klaksonem informują o tym współużytkownicy […]
Doświadczenia z lotniska w Moskwie sugerowały, że im dalej na wschód to będzie tylko gorzej. Jak pisał Arek prawie się spóźniliśmy na przesiadkę. Na bilecie w rubryce bramka widniały pustki. Dopiero pani w informacji rozwiała nasze wątpliwości meliodyjnym: “Ju hef tu heri ap!”. Udało się w złotem i futrem płynącej Moskwie ale w Wietnamie to dopiero będzie Sajgon. Najpierw jednak trzeba wytrzymać 10 godzin w ortopedycznych fotelach Aerofłotu. Nakarmili nas, napoili czajem i zgodnie z Arową Teoria zmniejszyli ilość tlenu w powietrzu dzięki czemu wszyscy popadali jak łańcuch na szosę. Obudził mnie świt i zdrętwiałe ciało. Zdążyłem z poranną toaletą tuż przed globalną pobudką na śniadanie. Odliczałem minuty (i metry) do lądowania z pytaniem w głowie: “Co teraz? Co się będzie działo?”. Śniadanie – nasz ostatni quasi-europejski posiłek. Dziękuję za uwagę
Dzień dobry! Przede wszystkim. Trzy Osły wracają po przerwie. Może od początku powinienem zacząć. Plan wyjazdu był taki, żeby nie trzeba było za dużo planowania, żeby było ciepło, tanio i ciekawie. Właściwie te kryteria spełnia wiele miejsc na świecie, np. dworzec w Kielcach w lipcu, ale z powodu większych wymagań odnośnie jedzenia, wybór padł na Azję południowo-wschodnią, konkretnie Wietnam i Laos. Delegacja osłów na ten wyjazd jest dwuosobowa: Lobo i ja. Będą więc pewnie i różne punkty widzenia, bo wiadomo co cztery oczy to nie dwie ręce. Tyle w ramach wstępu. Przelot wykupiony w ukraińskim Aerosvicie zmienili nam na rosyjski Aeroflot. Nie najgorzej ale i nie najlepiej, ważne żeby doleciał do celu. Warszawa-Moskwa bez większych niespodzianek, no może poza zagubieniem przeze mnie biletu w kiblu już po odprawie. Na szczęście wciąż leżał na podłodze jak wróciłem. W Moskwie wylądowaliśmy na chyba najgorszym terminalu. Kolejka do sprawdzania paszportów była gorsza niż gdziekolwiek indziej do tej pory. Po ok. 2 godzinach stania w chaotycznym tłumie ludzi przybyłych kilkoma różnymi samolotami dotarliśmy do jedynej czynnej bramki magnetycznej. Kolejne godziny oczekiwania spędziliśmy w towarzystwie Marty i Grześka (pozdrowienia), polskiej pary w drodze do Tajlandii. Gdy powoli nasz lot się zbliżał a wciąż nie było […]
Witam To ja może się na początku przedstawię. Jestem Lobo i zostałem “zaproszony” przez Arka na wyprawę do Wietnamu. Dzieje się to wszystko w przełomowym momencie mojego życia więc jeszcze bardziej to przeżywam. Jest to jednak całkiem inna opowieść, której nota bene nie znajdziecie na żadnym blogu. Arek w końcu jest zadowolony bo zacząłem pisać. Wkurzył mnie trochę wcześniej. Kazał mi się lekko spakować i nie brać niepotrzebnych rzeczy. Brak mi teraz smartfona, na którym łatwiej i szybciej by się pisąło ale z drugiej strony kartka i długopis mają tą przewagę, że nie kończy się bateria i potencjalny EMP nie wymaże z niej danych. Ara jest świetnym obserwatorem i udaje mu się zmyślnie ująć w słowie pisanym miejsca, ludzi i tradycje lokalne. Umówiliśmy się, że ja natomiast czasem dopiszę coś co akurat mi się udało uchwycić. Nie zawsze może to odpowiadać rzeczywistości ale tak ja to widzę. Muszę się cofnąć teraz trochę w czasie. Może nie będzie bolało. Dziękuję za uwagę.
Ktoś, coś?
…nie wiem po co ktoś dodał do tego powiedzenia drugą część;) Z końcem roku postanowiłem porobić porządki na tym blogu. Zrezygnowałem z pomysłu opisania poprzednich wypraw, bo to dawno i nie prawda. Zrobiło się więcej miejsca na opisywanie następnych wojaży. Podróżowanie jest jak nałóg, nawet jak wydaje się, że się rzuciło, to wciąż gdzieś drzemie i czeka na moment słabości, żeby o sobie przypomnieć. Może to słabe, ale temu nałogowi lubię ulegać. Póki co, ciekawskich zapraszam do historii bloga, czyli Indii, Nepalu i Sri Lanki. FINE Udało się skleić panoramę z Poon Hill, więc można sobie np wydrukować, stanąć w zaspie i wczuć się w himalajski klimat. Oczywiście można ją też spokojnie obejrzeć w ciepłym domu na komputerze.
Sri Lanka z załoźenia miała być lenistwem, odpoczynkiem przed powrotem do Polski, plażą. Jadąc tam nie wiedziałem za wiele o tym miejscu. Miałem skojarzenia z herbatą Ceylon, czy Tamilskimi Tygrysami, niewiele więcej. Podejrzewałem, że będzie podobnie jak w Indiach, w końcu to prawie Indie. Na Sri Lankę mówi się nawet “Łza Indii”. Myliłem się trochę. Miejscowi zupełnie różnią się od Hindusów. Wyglądają po prostu jak wyspiarze. Lekka nadwaga, nieustające uśmiechy na twarzach, dystans do życia ocierający się trochę o skrajne lenistwo, pozytywni. Wylądowaliśmy ok. 3 w nocy na lotnisku i od razu poczuliśmy przyjemny morski klimat miejsca. Bardzo mili naciągacze zaproponowali nam swoje taksówki, hotele i inne luksusy w abstrakcyjnych cenach. Niby jak wszędzie, ale jak odmówiliśmy i powiedzieliśmy, że weźmiemy autobus, bez problemu wskazali nam przystanek i odpuścili. Miło. Zagadał mnie jakiś młody żołnierz pilnujący lotniska i rozkręcił się jak przewodnik turystyczny. Opowiadał mi o miejscach gdzie warto pojechać, jak to Sri Lanka jest przyjemna, bezpieczna i ciekawa. Gdyby nie mundur, ciężko uwierzyć że to żołnierz na służbie. Czekaliśmy na dworcu opędzając się od propozycji kierowców tuk-tuków, gdy podjechał autobus do Colombo. Właściwie mieliśmy jechać do Negombo, ale co tam, wsiedliśmy. Wczesnym rankiem na dworcu w stolicy poczułem zapach […]
Ostatnimi dniami Ladakh stał się dwa razy bardziej dostępny niż poprzednio, czyli droga z południa przez Manali została otwarta. Może nie oficjalnie, bo otwarcie co roku zapowiadane jest na 15 lipca, jednak jacyś prywatni przewoźnicy zaczęli oferować transport tą drogą. Spodziewałem się jeepów, jednak podstawili stare busy Mercedes. Do przekroczenią trzy wysokie zaśnieżone przełęcze. Tak to w jedyne 18 godzin przejechaliśmy ok. 400 km do Manali. Oczywiście dostaliśmy miejsca na tylnym kole z pewnością dlatego, żebyśmy przypadkiem nie zasnęli i mogli podziwiać widoki. Po dotarciu na miejsce mój błędnik zaplątał się gdzieś między żołądkiem i nerkami i prawie straciłem apetyt. Przeszło mi gdy dowiedziałem się że mają tu dobre ryby. Na początku mieliśmy pomysł żeby od razu wsiadać w autobus do Delhi, jednak postanowiliśmy dać Manali jeden dzień szansy. Ekscytująca droga z Leh do Manali Manali jest miasteczkiem – legendą. W latach 70-tych mekka hippisów, dziś mekka ludzi szukających śladów dawnego klimatu. Nowe miasto pełne jest hinduskich turystów i przypomina Krupówki w Zakopanem, stare miasto pełne jest ludzi którzy, jak ktoś mi powiedział, “już sami nie pamiętają kiedy ich wiza straciła ważność i mają to gdzieś” i wygląda jak handlowa uliczka gdziekolwiek. Wrażenie za to robi położenie miasta. Dolina rzeki […]
Ostatnio naszła mnie ochota na małe refleksje odnośnie samotnej podróży. Pewnie dlatego, że od kilku dni moja podróż już nie jest samotna. Dołączyla do mnie Anuśka, lądując brawurowo na najwyższym pasażerskim lotnisku na świecie w Leh. Nowy pasażer 😉 Swoją drogą najwyższe lotnisko powinno być ułatwieniem, więcej problemów powinno sprawiać najniższe lotnisko, ale może się czepiam. Tak czy inaczej, 3500 m n.p.m. to dużo i mało. Dużo, bo już można poczuć chorobę wysokościową, mało bo żeby gdziekolwiek w okolicy się poruszać trzeba przekroczyć 5 tys. Dlatego drugiego dnia po przybyciu towarzystwa, wybraliśmy się w stronę doliny Nubry, przez przełęcz Khardung La. Tutaj wszyscy zgodnym chórem powtarzają że przełęcz jest na wysokości 5602 m n.p.m. i jest najwyższą przejezdną przełęczą na świecie. Faktycznie przełęcz ma 5359 m n.p.m. i jest niższa od tybetańskiej Suge La o dobre 200 m, ale tu nikt się do tego nie przyznaje. Rekord jest rekord i ma być na terenie Indii 🙂 Druga sprawa to przejezdność. Wręczyłem mojej swieżo upieczonej towarzyszce podróży kask i poinformowałem, że załatwione permity mają ograniczony czas ważności, więc musimy wyjechać dziś. Poza tym decyzja ta była dobra ze względu na aklimatyzację. Skoro Anuśka dość dobrze czuła się na 3500 m, warto […]
Zaniedbałem ostatnio moje Trzy Osły, ale to tylko dlatego że dużo i ciekawie się działo. Dotarłem do Leh, stolicy Ladakhu. Miejsce to wciąż mnie zadziwia. Niby typowo turystyczne miasteczko, położone pomiędzy pasmami Himalajów na 3500 m n.p.m, z restauracyjkami, agencjami turystycznymi, sklepami z pamiątkami itp. jednak atmosfera miejsca jest zupełnie inna niż zwykle. Na miejscu jest bardzo ciekawa mieszanka kulturowo – religijna. Rdzenni mieszkańcy to Ladakhijczycy – zdystansowani do wartości zachodniego świata Buddyści, wiecznie uśmiechnięci, niezwykle pozytywni. Muzułmanie są w mniejszości i jakby nie rzucają się w oczy, no może poza muazzinem o 3:15 w nocy (może ktoś jest w stanie wytłumaczyć mi jaki może być powód jego wątpliwej jakości śpiewów o tej porze, skoro do wschodu słońca są jeszcze ze 2 godziny?). Do tego dochodzą Hindusi, których przedstawicielami są specyficzni turyści uciekający tu przed upałami na południu, oraz oczywiście Indyjska Armia (ale oni zasłużyli sobie na zupełnie osobny rozdział). Może się wydawać, że taka mieszanka jest nie do wytrzymania i panuje tu totalny chaos. Nic bardziej mylnego, wszystko to współgra, przeplata się, miesza i wzajemnie uzupełnia. Główna ulica Leh i spacerujący mieszkańcy Zamek jak to zamek, lepiej wygląda z zewnątrz Miasto jest wręcz idealne na potrzeby turystów. Z jednej strony wszystko jest pod ręką, pralnie, sklepy, […]
Ciocia Wikipedia mówi: ” Ladakh – kraina pomiędzy głównym pasmem Himalajów a górami Karakorum, położona w części górnego biegu rzeki Indus. Geograficznie najbardziej na zachód wysunięty fragment Wyżyny Tybetańskiej; historyczny Tybet Zachodni. Głównym ośrodkiem administracyjnym jest miasto Leh. Politycznie Ladakh należy do Indii (stan Dżammu i Kaszmir) choć niewielka jego część znajduje się na terenie współczesnych Chin. Niegdyś niezależne królestwo, w XIX wieku zaanektowane przez władcę Kaszmiru. Mieszkańcami Ladakhu są etniczni Tybetańczycy. Niektórzy aktywiści nawołują do utworzenia z Ladakhu terytorium związkowego ze względu na odrębność buddyjskiej kultury regionu od muzułmańskiego Kaszmiru”. Warto byłoby dodać że miejsce jest dość ciężko dostępne. Prowadzą tu tylko dwie drogi: jedna z zachodu, przez Himalaje, ze Srinagaru, otwarta przez pół roku w porze letniej, druga z południa, z Manali, otwarta przez ok. 3 miesiące w lecie (narazie wciąż nieprzejezdna). Dlatego przez pół roku kraina jest praktycznie odcięta od świata zewnętrznego i samowystarczalna. Obie drogi same w sobie są niezłą atrakcją. Serpentyny górskie czasem utwardzone, czasem kamienisto – błotne o szerokości odpowiedniej dla jednego auta, bezkompleksowo prowadzą ruch na przełęcze o wysokości 4 – 5 tys. m. n.p.m. Dookoła cały przekrój szczytów Zanskaru, Ladakhu, Karakoram. Ciężko uwierzyć, że w środek czegoś takiego da się wjechać samochodem. […]
Chciałem zaczekać z napisaniem tego posta aż opadną mi niepotrzebne emocje wywołane codziennym obcowaniem z mieszkańcami Kaszmiru. Niestety pomimo zmiany miejsca i upływu czasu, ciężko mi będzie napisać coś pozytywnego. Jedyne co mogę obiecać, to że postaram się nie używać wulgaryzmów 😉 Zmęczony codziennym nagabywaniem przez właścicieli łodzi-guest housu, postanowiłem znaleźć jakiś sposób na zwiedzenie okolicy. Ostatecznie dogadałem się na 3 dni jazdy motocyklem, ale z kierowcą. Wybrałem najciekawiej zapowiadające się miejsca i jak tylko mój kierowca doprowadził swojego starego, rozpadającego się Royala Enfielda do stanu umożliwiającego odpalenie go z wystarczająco dużej górki, wyruszylismy w trasę. Pierwszego dnia objechaliśmy położone na północ od Srinagaru jezioro Wular. Całkiem fajne wioski po drodze, cisza, spokój, pola ryżowe. Całkiem ciekawie, ale ciągle denerwował mnie fakt, że jestem zależny od tego dziwnego człowieka i jego umierającego motocykla. Jezioro Wular Miejscowe chłopaki Krowoodporny Royal Enfield Drugiego dnie pojechaliśmy do Gulmarg. Miasteczko jest zimowym kurortem narciarskim a w lecie jest celem wycieczek Hindusow z południa, którzy nigdy w życiu nie widzieli śniegu. Przy okazji zauważyłem, że rozwinął się tu dość ciekawy typ turystyki, czyli spacerowanie na kucykach. Niby nic nadzwyczajnego, ale tutaj przybrało to kolosalne rozmiary i dość ciężko było mi wytłumaczyć miejscowym, że nie chcę kucyka […]
Po drodze do Kashmiru zastanawiałem się jak to będzie wyglądać. Tak naprawdę niewiele wiedziałem o tym miejscu wcześniej. Czytałem tylko o nieciekawej sytuacji politycznej i o tym, ze Kashmir jest piękny. Nie oglądałem zdjęć, nie lubię psuć sobie pierwszego wrażenia. Cały stan Jammu and Kashmir jest złożony z kilku zupełnie odmiennych regionów. Jammu jest raczej proindyjskie, Kashmir jest muzułmański i bardziej propakistański, a na zachodzie stanu za przełęczą Zoji La jest buddyjski rejon Ladah, zwany tez Małym Tybetem. Hindusi chcą, żeby stan był wciąż podległy pod władze w Delhi, Muzułmanie woleliby przyłączenia do Pakistanu, Buddyści najchętniej odseparowaliby się od pozostałych żeby mieć święty spokój. Sama Kotlina Kaszmirska jest miejscem zaskakującym. Wygląda jak oaza pomiędzy pasmami Himalajów. Jest zielono, dużo rzek i jezior, więc wszędzie jest jakieś życie. Dotarłem wreszcie do Srinagaru, największego miasta regionu. Miejsce to słynie z jeziora pełnego domów na wodzie (houseboats), w których można się zakwaterować. Wszędzie dopływa się lódkami (shikara), są plywające sklepiki, apteki, usługi fotograficzne, po prostu miasto na wodzie. Powstało to na podobnej zasadzie jak wóz Drzymały, czyli miejscowi wykorzystali luki prawne w zakazie osiedlania się w okolicy i postanowili zbudować pływające domy, które z czasem stały się miejscową atrakcją turystyczną. Brzmi fajnie, ale nie do końca tak jest. Na początku rzucili się […]
Jakoś udało się wrócić do Indii, wymagało to niestety spotkania się twarzą w twarz z hinduską biurokracją. Obiecuję że już nigdy w Polsce nie będę narzekał na urzędy. Jeden dzień zmarnowałem w ambasadzie Indii w Kathmandu, żeby mi wbili pieczątkę że mogę wrócić do ich wciąż zaskakującego kraju, drugi dzień zmarnowałem bo nie zabrali mnie na pokład i dopiero jak wytlumaczyłem kolejno sześciu pracownikom check in zasadę działania moich biletów upraszczając do minimum, udało mi się przedostać z powrotem do starego dobrego(?) Delhi. Wypadało by w tym miejscu umieścić kilka informacji praktycznych dla wybierających się w te rejony. Od roku 2010 Indie zmieniły zasady wizowe. Wiza podwójna czy wielokrotna jest ważna pół roku, jednak po opuszczeniu Indii nie można wrócić przez min. 2 miesiące. Oczywiście nikt nie informuje o tym przy wydawaniu wizy, nie ma tez informacji na samej wizie, więc turyści najczęściej dowiadują się o tym podczas kontroli dokumentów po wylądowaniu w Delhi. Rozwiązaniem problemu jest magiczna pieczątka z ambasady Indii w Kathmandu, koszt 700NRS, nie wiem jak i czy działa to w innych krajach niż Nepal. Co do możliwości ponownego wjazdu bez pieczątki mogę powiedzieć, że szanse są ok. 50%. Czasem się czepiają, czasem nie. Człowiek który mnie […]
Dla odmiany postanowiłem napisać coś, co może się komuś przydać, czyli trochę informacji praktycznych z pierwszej ręki bezpośrednio po wizycie w Nepalu. Zamiast powielać przewodniki, ograniczę się do sprawdzonych przeze mnie informacji. Maj to ostatni dzwonek na wizytę w Nepalu, chyba że ktoś lubi być codziennie zaskakiwany przez monsunowe deszcze i nie zależy mu na zobaczeniu gór. Pogoda się powoli pogarsza i do września jest tu martwy, monsunowy sezon. Szczyt sezonu przypada na październik-listopad, wtedy też jest najwięcej turystów i ceny mogą być nawet dwukrotnie wyższe. Waluta to rupia nepalska 1NRS=0,04PLN, czy jak kto woli 100NRS=4PLN (przy kursie dolara w okolicy 3 PLN). Nepalczycy nie pogardzają również dolarami, euro czy rupiami indyjskimi. Bankomaty są w większych miastach, co nie znaczy jednak, że zawsze działają. Dostawy prądu są limitowane, co często paraliżuje bankomaty czy łącza internetowe. Najlepiej mieć jakąś gotówkę na czarną godzinę. Nie ma transportu kolejowego, zostają samoloty, autobusy, busy, jeepy i oczywiście motocykle. Przykładowe ceny: lot Kathmandu – Pokhara (przydatny w okresach strajków) 90$ Autobus Pokhara – Kathmandu: 400NRS Komunikacja miejska – kilka NRS + dobry refleks i podstawowe umiejętności komunikacji w języku nepalsko-angielskim Wynajęcie motocykla/skutera: 400-500NRS/dzień (doświadczenia zdobyte w lokalnym ruchu drogowym – bezcenne) Kask obowiązkowy tylko dla […]
Czas środkowonepalski Ostatnie chwile w Nepalu to dobry moment na małe podsumowanie. Przed przyjazdem tu słyszałem wiele dobrego o tym miejscu, ale i tak rzeczywistość pozytywnie mnie zaskoczyła. Dla większości turystów Nepal to przede wszystkim Himalaje. Surowe, niedostępne, trochę groźne, ale przede wszystkim piękne. Przyjezdni się nimi zachwycają, miejscowi muszą po prostu w nich przeżyć. Mało który Nepalczyk chodzi po górach dla przyjemności, dla wielu to po prostu bardzo ciężka praca. Wielu tragarzy kilkakrotnie było na szczycie Mt Everest czy Annapurny i raczej nikt tego specjalnie nie odnotował. W tak ciężkich warunkach życia można by spodziewać się prostych, surowych ludzi, jednak tu kolejne zaskoczenie. Nepalczycy zadziwiają otwartością. Bardzo często ktoś po prostu zaczepiał mnie na ulicy żeby porozmawiać. Na początku oczywiście odchodziłem, urywałem rozmowę, mówiłem że niczego nie potrzebuję itd. Zwykle, zwłaszcza po wizycie w Indiach, jak ktoś zaczepia i pyta co słychać, skąd jestem, czy jak się nazywam, na pewno prędzej czy później zechce coś sprzedać lub na coś naciągnąć. Na szczęście w Nepalu (poza skrajnie turystycznymi miejscami) jest inaczej i naprawdę trudno się do tego przyzwyczaić. Oni są po prostu towarzyscy i przyjaźni z natury. Z czasem powstrzymywałem swoją podejrzliwość, spędzałem coraz więcej czasu z przypadkowo poznanymi ludźmi, […]
Nie będę chyba więcej pisał o górach. Jakoś mi to nie idzie. Parafrazując któregoś z aforystów, pisanie o górach to jak tańczenie o malowaniu 🙂 Mój przewodnik się uparł że pokaże mi różne ciekawe miejsca w okolicy Pokhary. Właściwie to już nie mój przewodnik, tylko kolega 😉 Pomijając okoliczne klasyki dla turystów, dzięki niemu poznałem ciekawe miejsca zupełnie nie turystyczne i lokalne restauracyjki, gdzie ceny jedzenia były ponad połowę tańsze niż dotychczas (czyli ok, 2 zł za obiad). Zaczynam się czuć jak u siebie, tylko wciąż za mało rozumiem i mówię po nepalsku. Przy okazji przypomniałem sobie jak bardzo nie lubię jeździć na motorze jako pasażer. Po dwóch dniach zwiedzania, Mani pojechał do swojej wioski Khundi u podnóży masywu Annapurny, żeby pomóc w zbieraniu miodu swojej rodzinie. Miód zbiera cała wioska a później dzielą się nim po równo. Mani wyjaśnił mi że miód z kwiatów z wysokich gór jest leczniczy, ale też ma działanie halucynogenne, jest bardzo drogi i dla jego rodziny zbiory miodu to zawsze zastrzyk gotówki. Strasznie dużo takich dziwnych rzeczy dowiaduję się każdego dnia. Grzyby o smaku mięsa, jakieś pędy roślin z robakami, kupowane przez Chinczyków za duże pieniądze, jadalne rośliny praktycznie dookoła. Ludzie gór postrzegają świat […]
Postanowiłem wyruszyć z Pokhary czwartego maja na trekking do Annapurna Base Camp. Zostałem poinformowany, że nie mogę iść sam, nie puszczą mnie przez punkty kontolne ze względów bezpieczeństwa. Nie wiem czy to była prawda, czy tylko sprytny sposób zapewnienia zatrudnienia miejscowym. Poprosiłem o tragarza mowiącego chociaż trochę po angielsku. Skończyło się tak, że dostałem licencjonowanego przewodnika, który zgodził się nieść mój bagaż, ale do 10kg (normalni tragarze noszą nawet 40kg, często w wieku 65 lat). Zostawiłem większość rzeczy w hotelu w Pokharze, resztą się podzieliliśmy i było ok. Właśnie padł prąd i wykasowało mi wszystko co napisałem przez ostatnią godzinę… Przeciągający się strajk i zbliżający się monsun odstraszył większość turystów i teraz o wiele lepiej negocjuje się ceny i warunki. Powiem tylko, że lepszego przewodnika trudno byłoby mi znaleźć, więc na początek opowieści mała reklama: Mani Ram Tamang Trekking Guide w rejonie Annapurny Może poza tym zorganizować: bilety lotnicze, safari po dżungli, zwiedzanie okolicy, loty na paralotni i pewnie wszystko inne co turyści mogą sobie zażyczyć nr licencji 442 tel. (00977) 9846030398 e-mail: hencymani@yahoo.com Trekking zaczęliśmy w stylu oldschoolowym, czyli z centrum Pokhary, asfaltem 15 km do wyjścia na szlak. Jak już pisałem wcześniej w czasie strajku w Nepalu możliwe […]
Ok, to znowu ja, specjalny korespondent zamieszek w Kathmandu:) Szukałem jakichś ciekawych artykułów, ale w polskim internecie nic, jedynie zachodnie portale: http://www1.voanews.com/english/news/asia/Nepal-on-the-Brink-as-Maoists-Take-to-Streets-on-May-Day-92577114.html http://www.lasvegassun.com/news/2010/may/01/maoist-strike-shuts-down-nepal-govt-urges-talks/ Wczorajszy pochód był jedynie zapowiedzią tego co miało się zdarzyć. Dziś Kathmandu jest kompletnie sparaliżowane. Zamknięte są wszystkie sklepy, urzędy, restauracje, nie kursują riksze, autobusy, nic. Po ulicach od czasu do czasu przejeżdżają tylko ambulanse. Ponoć przyjechało 125 tys. demonstrantów. Wypytałem trochę miejscowych, tutaj ludzie nie pałają poparciem do Maoistów, Kathmandu ma się w miarę dobrze, Maoiści za to mają większość na terenech wiejskich. Główny postulat demonstrantów to odwołanie Premiera, który jest nie dość maoistyczny 🙂 Jak na razie nie widziałem ani nie słyszałem o jakichś agresywnych starciach, wszyscy modlą się żeby nie było powtórki z 2006r. Z okazji paraliżu miasta postanowiłem trochę pozwiedzać. Kolega z holetu miał cztery godziny przerwy i poszliśmy do Kathmandu Durbar Square. Świetny plac, pełen buddyjskich kapliczek i ciekawych zakątków. Plusem zwiedzania z nim jest zdecydowanie to, że zna miasto jak własną kieszeń i zawsze się jakoś wkręcimy bez biletów wstępu 🙂 On ma frajdę że może poćwiczyć swój angielski, ja mam frajdę bo mam wesołego przewodnika za free, więc wszystko ok. Później wspięliśmy się do Świątyni Małp (Swayambhunath Stupa), całe zalesione wzgórze […]
… dla Nepalczyków błogi raj. Co mogę powiedzieć? To raczej nie tak miało być. Wyobrażalem sobie Kathmandu jako górskie, ciche miasteczko z senną atmosferą. Nic bardziej mylnego. Dotarłem wieczorem. Taksówkarz powiedział, że jest problem z dotarciem gdziekolwiek, bo jest duża demonstracja maoistów. Normalnie zaczynałbym podejrzewać jakiś podstęp, ale dziwnie ten kierowca nie wzbudzał najmniejszego niepokoju. Krążyliśmy po mieście, wszystko zakorkowane kompletnie. Nawet był pomysł żeby przesiąść się na motor 🙂 Jakoś się udało. Dotarłem do hotelu. Pokój oczywiście typu NORA, ale za to jest bardzo przyjemny ogród i kosztuje grosze. Przede wszystkim temperatura jest przyjemna, orzeźwiające 28 stopni. Jeśli chodzi o ludzi to od pierwszego momentu można poczuć różnicę między Nepalczykami a Hindusami. Nepalczycy są po prostu przesympatyczni. Są bardzo ufni, szczerzy, otwarci, uśmiechnięci i nie są natrętni 🙂 Wieczorem w ogródku przysiadł się do mnie chłopak pracujący w hotelu. Zaczęliśmy rozmawiać, opowiadał mi o tym miejscu i okolicach. Dowiedziałem się że następnego dnia jest pochód z okazji Święta Pracy. – Ha! Święto Pracy to i w Polsce obchodzimy! -Jeśli chcesz, możesz iść z nami na pochód -Czemu nie, odparłem W końcu dawno już nie byłem na porządnym pochodzie pierwszomajowym! Rano nowy kolega zapukał do pokoju i powiedział że za […]
Wróciłem motorem do Delhi. Oddałem go i czuję się jakoś jak bez ręki. Zdany na laskę i niełaskę rikszarzy. Wczoraj zapaliły się kable elektryczne zaplatane tu w gigantyczne węzły. Akcja gaśnicza była natychmiastowa. Budowlańcy z wyższego piętra zaczęli zrzucać na palący się słup gruz ceglany. Przechodnie na dole spokojnie omijali łukiem strefę zrzutu gruzu i życie toczyło się dalej. Niestety w konsekwencji tej niespodziewanej awarii, dostawy prądu byly częściej przerywane niż zwykle. Postanowiłem lekko zmienić kierunek i jutro powinienem być w Nepalu. Powodów jest kilka: przeanalizowałem dokładnie opady monsunowe w okolicach Himalajów i od czerwca po stronie nepalskiej już ciężko o dobrą przejrzystość powietrza, za to od zachodu jest ok. Po dwóch tygodniach w ponad 40 stopniowym upale po prostu muszę się schłodzić. Kilka dni temu kompletnie wykończyłem swoje tajskie sandały, ostentacyjnie oderwałem poodklejane podeszwy, co wywołało aplauz wśród patrzących bezdomnych. Tutaj są tylko takie jednorazówki, a w Nepalu na pewno znajdę nowe sandały bez problemu 🙂 Poza tym muszę zrobić przerwę. Tubylcy bywają męczący. Ciągle spotykam jakichś ludzi ciekawych. Np. przy oddawaniu motocykla poznałem Belga, który na takim samym motorze jeździł po Indiach 2 miesiące. Przez ostatnie 3 tygodnie jechał z nim Słowak, który w ogóle nie mowił po angielsku. Jechali, […]
Przede wszystkim chciałbym odwołać informację o wykasowaniu zdjęć przez wirusy. Po prostu zostały umieszczone w ukrytych katalogach w towarzystwie trojanów i robali różnej maści. Mogę więc śmiało wyedytować poprzednie dwa posty i wkleić zdjęcia. Kotynuując pustynną opowieść powinniśmy się przenieść teraz do rejonu zwanego Shekhawati. Mało znany turystycznie rejon. Bardziej ceniony przez znawców sztuki, dorobił się określenia Open Air Gallery. Chodzi o haveli lub pozostałości po nich. Haveli to takie klasyczne dwory kupieckie. Kiedyś przez ten rejon prowadził szlak handlowy, kupcy się bogacili, stawiali coraz pokaźniejsze haveli. Później dzięki prowadzeniu transportu dóbr gółwnie drogą wodną, rejon odszedł w zapomnienie, jednak co nieco pozostało, jeśli kogoś to kręci. Ja szukałem tam raczej prowincjonalnego życia, nie skażonego za bardzo zachodnią cywilizacją. I znalazłem. Dojechałem do miejscowości Mandawa i zakwaterowałem się w jedynym tanim hotelu. Myślałem że będzie klasyczna nora, więc mile się zaskoczyłem kiedy wszedłem do przesadnie zdobionego trzypiętrowego haveli ze stoliczkami na dachu. Byłem jedynym gościem, więc za 400Rs czułem się jakbym wynajął całą haveli dla siebie. Co krok ktoś pytał mnie czy oby niczego mi nie trzeba, proponując przy okazji takie rarytasy jak piwo czy posiłek na dachu. Przez cały czas tytułowany byłem przy tym per Sir, do czego już […]
25.04.2010. Z okazji przejechania razem 1000 km wypadałoby coś ciepłego napisać o moim towarzyszu podróży Royal Enfield Bullet, czyli po prostu Srebrna Strzała 🙂 Motocykl w Indiach legendarny. Produkowany jeszcze przed pierwszą wojną światową, na początku dla armii. Od 1955 roku silnik Bullet nie ulegał radyklalnym zmianom. W końcu jak coś jest idealne, to po co to zmieniać? Motocykl produkowany jest obecnie w dwóch wersjach: 350 i 500cc. Różnią się tylko cylindrem i gażnikiem oczywiście. Bardzo istotną zaletą tego modelu jest fakt, że w każdej wiosce znajdzie się człowiek, który z zamkniętymi oczami, związanymi rękami, gotując jednocześnie dal, może rozłożyć silnik na części pierwsze i złożyć go z powrotem. Tylko po co? Silniki praktycznie się nie psują. Czterozaworowa głowica, wszystko toporne, proste, żadnych niepotrzebnych bajerów. Nie za bardzo ma się co zepsuć. Te motocykle po prostu przejeżdżają swoje dziesiątki, czasem setki tysięcy km i umierają z godnością. Można by powiedzieć, że jak wierna żona po śmierci swojego ukochanego męża dokonuje sati. Dźwięk silnika – przepiękne, równe mruczenie. Poezja. Co do reszty, poza silnikiem, można by się przyczepić do kilku rzeczy. Niestety skusiłem się na wypożyczenie modelu w miarę nowego, dlatego miał trochę niepotrzebnego plastiku, brak jakiegokolwiek schowka, śrubki lubią się […]
Właśnie dowiedziałem się że straciłem wszystkie dotychczasowe zdjęcia. Zostały zjedzone przez indyjskie wirusy, zagryzione naan i zapite masala czaj. Bywa. Trochę się zdenerwowałem bo kilka zdjęć było całkiem ciekawych, ale nic to, trzeba żyć dalej. Najlepsze kadry zostaną w głowie na zawsze. Ha! Odzyskałem zdjęcia, więc wstawiam je w wykropkowane miejsca 🙂 22.04.2010 Dotarłem do Bikaner przy pustyni Thar. Droga z Fatehpur była już właściwie pustynna. Jak zwykle przystanki przy przydrożnych budkach i niekończące się rozmowy wciąż o tym samym. Zestaw pytań jaki zawsze otrzymywałem w prawie każdym miejscu postoju (pod warunkiem że był ktoś kto mówił po angielsku) to: Skąd jestem? Skąd i dokąd jadę? Jak się nazywam? Jak długo jestem w Indiach? Czy to mój pierwszy raz tutaj? Czasem bywają pytania dodatkowe: Ile zarabia się w Polsce? Czy jestem żonaty? Jak często w Polsce mam sex? Ciekawa sprawa, bo zwykle jak mówię że jestem z Polski, oni pytają: z policji? -Nie, z Polski! Myślalem o takiej karteczce z odpowiedziami na te pytania, oszczędziłoby to sporo czasu. Myślałem że tu prawie wszyscy mówią po angielsku, jednak rzeczywistość okazuje się o wiele bardziej hinduska 🙂 W Bikaner poczułem wreszcie ulgę, dotarłem do tej pustyni i sporo mnie to zdrowia kosztowało. […]
Tak mi się dobrze w południowych godzinach siedzi w tej kafejce, że postanowiłem opisać jeszcze kilka rzeczy codziennych. Hoteliki. W większych miastach zawsze się znajdzie jakiś turystyczny hotelik, często taki guest house, czyli kilka pokoi w dużym domu wynajmuje mieszkająca rodzina. Starają się zawsze przystosować te pokoje dla turystów w takie fanaberie jak sedes, prysznic, wentylator, czasem klimatyzator, a czasami, tak jak teraz, na dole jest kantorek, w którym m.in. stoi komputer z porządnym zasilaczem (prąd co jakiś czas na moment się wyłącza). W pokoju mam nawet menu jakiejś zaprzyjaźnionej restauracji, ale pod hotelem na ulicy jest pyszne żarcie trzy razy taniej. Obsługa świetna. Serio, fajni są bardzo! Mili, kontaktowi, cała rodzina. Czasami przejmują się gościem aż za bardzo i przybiera to jakieś teatralne formy. Na przykład, jak się wprowadzałem, to chłopiec kładł mi na róg łóżka takie poplamione i dziurawe prześcieradło, miał przy tym taka pozę, jakby demonstrował rodową kolekcje diamentów 🙂 O standardzie pokoju decyduje nie wielkość, widok, czystość, czy lokalizacja, ale chłodzenie. Klimatyzowane pokoje są nawet ok 2 razy droższe (ok. 600Rs czyli ok. 40PLN), niż te z wiatrakiem. Wolę je traktować jako takie ambulatorium, kiedy już nie można wytrzymać, raz na parę dni. W ostatnich dniach na szczęście się […]
Doszedłem w miarę do siebie, stwierdziłem też, że to nie tyle słońce i upał, co miasto Jaipur źle na mnie wpływa i nie ma na co czekać, tylko trzeba ruszać w drogę! Po wieczorze pełnym auto-wymiany argumentów co do trasy, postanowiłem pójść sam ze sobą na kompromis 🙂 Jechać na pustynię Thar, ale krótszą trasą i nie robić wielkiego koła przez caly Rajasthan. I tak z samego rana 21.04 wyjechałem z Jaipur bezpośrednio w stronę pustyni, w kierunku Bikaner. Muszę przyznać, że trasa jest na tyle męcząca, że muszę robić przerwy co najmniej co 45 min. Z czasem coraz bardziej zacząłem te przerwy lubić. Zatrzymuję się zwykle przy jakiejś przydrożnej budzie z wystawionymi na zewnątrz skrzynkami wody czy pepsi. Najczęściej to rodzinny interes gdzie zawsze można usiąść w cieniu, kupić wodę, umyć się pod kranem albo kubłem, napić masala czaj i “pogadać”. Zwykle na początku są lekko nieufni, ale wystarczy jakiś drobny gest, uśmiech, cokolwiek i już zaczynają się klasyczne pogaduchy. Skąd jestem? Skąd i dokąd jadę? Ile mam lat? itd. Pogaduchy to trochę na wyrost powiedziane bo zwykle ich angielski jest porównywalny z moim hindi, ale nie robią sobie z tego problemu i mówią do mnie w hindi. Części domyślam się […]
Coś się zasiedziałem w tym Delhi. Na szczęście mam sporo czasu i nie muszę się nigdzie śpieszyć. Zgadałem się wreszcie z koleżanką MaCzucha, z którą kiedyś byłem w Maroko. Pomimo starań nie udało nam się ostatnio spotkać w Tajlandii, więc może w Indiach się uda! Dojechała dopiero wieczorem więc zdecydowałem zostać jeszcze następny dzień żeby mieć trochę czasu dla siebie. Wieczór spędziliśmy przy gorzkiej żołądkowej i żałowaliśmy tego cały następny dzień… Włócząc się po Delhi zastanawiało nas coraz bardziej czemu w każdym sklepie, hotelu, barze, jest 3 razy więcej obsługi niż potrzeba. Dziwna sprawa, być może po prostu właściciel zatrudnia całą rodzinę ale dziwi przy tym fakt, że pomimo tylu ludzi do obsługi, nie ma komu zmyć podłogi, czy pościerać ze stołów. Zostałem wyedukowany kulinarnie i zjedliśmy pyszne samosa. Nieostra MaCzucha i ostre samosa Kostka lodu do rozbicia w oponie i dodania do lassi Generalnie cały czas chodziliśmy ulicami mówiąc co pięć sekund: No! Thank you. MaCzucha już całkowicie wkurzona na Hindusów, ja jeszcze z dystansem i spokojem. Nic dziwnego, ona już w drodze od 7 miesięcy 🙂 Tu do poczytania jej perypetie http://pozytywka.wordpress.com/ Następnego dnia (19.04) wstałem o 6:30 i zapakowałem się na mojego nowego przyjaciela. Royal Enfield, model […]
Kolejny piękny, słoneczny dzień w Delhi. Temperatura 44 stopnie w cieniu skłaniała raczej do zostania cały dzień pod wentylatorem, niestety nie wytrzymałem. Zachciało mi się zwiedzać. Postanowiłem zobaczyć Czerwony Fort – tutejszy klasyk. Zbyt łatwo zbiłem cenę rikszy do dziwnie niskiego poziomu, więc podejrzliwie wsiadłem i czekałem co się wydarzy. Zaczęło się od propozycji kupna różnego rodzaju podejrzanych substancji. Następnie gość postanowił zawieźć mnie do “turistic center” co oczywiście było bzdurą. Jak się uparłem i powiedziałem że chcę jechać tam gdzie się umówiliśmy, powiedział że mu się nie opłaca i wysadził mnie gdzieś w środku miasta 🙂 Jakoś dotarłem, ale szczerze mówiąc nie było warto. Czerwony Fort Skoro już byłem w Old Delhi, postanowiłem trochę się poszwędać. Z każdym krokiem robiło się biedniej. Brudni, półnadzy bezdomni leżący na murkach, smród, szczury… Nawet nikt nie zwracał na mnie uwagi, ale czułem się coraz gorzej. Co innego słyszeć czy oglądać w telewizji, a co innego znaleźć się między tymi ludźmi. To nie był jakiś margines społeczeństwa, to całe tłumy ludzi żyjących na ulicy razem ze szczurami. Strasznie się tam zdołowałem, nawet nie wyciągałem aparatu, nie chce pamiętać np. widoku starca czołgającego się po skrzyżowaniu, któremu wisi płat skóry z rany na chorej […]
Wypadało by powiedzieć “Namaste”. Udało się wreszcie dotrzeć na miejsce. Chociaż przed wyjazdem byłem trochę zakręcony. Zapomniałem przełożyć scyzoryk do głównego bagażu więc zostawiłem gdańskim celnikom na pamiątkę. W samolocie zalałem się kawą ale spoko, przewidziałem to ubierając się na beżowo. Wylądowałem około 2 w nocy. Po dotarciu do Paharganj byłem przekonany, że to nie jest właściwe miejsce. Miało być zaplecze turystyczne z małymi hotelikami a zobaczyłem żwirową ulicę bez świateł z półnagimi bezdomnymi śpiącymi na straganach. Pomimo 2 plecaków poruszałem się dość szybko 🙂 Znalazłem wreszcie hostel. Oczywiście nie przebierałem już za bardzo, wybrałem najtańszą celę, ale i tak skasowali mnie 400Rs (ok. 25 zł). W nocy tutaj jest po prostu duszno, w dzień… sauna podobno jest zdrowa, ale do 45 minut 🙂 Rano rozpocząłem wymianę flory bakteryjnej. Dhal, lassi, momo – generalnie szybki przegląd lokalnej kuchni ulicznej. Przewaga wegetariańskich warzywek, ale jak się poszuka jakichś muzułmanów to i mięsko się znajdzie. Jedzenie trzeba przyznać jest porządne! Gorzej z piciem. Chciałem spróbować wyciskanych soków ale odstraszyła mnie scenka: Pan na bagażniku rowera przywozi lód w takich wielkich blokach. Chłopak od soków skrobie ten lod na jakiejś desce. Później wszystko wrzuca do wiadra średniej czystości, gdzie dodaje też owoce. Poprzestanę na wodzie […]
No i ładnie. Z wyjazdu na wyjazd przygotowanie staje się prostsze i mniej czaso- i pieniędzochłonne. To cieszy. Martwić może fakt, że tak naprawdę nie jestem przygotowany i już nie zdążę być. Zawsze się tak mówi, nie ma sensu się przygotowywać, co ma być to będzie. Jednak im bardziej wyjazd staje się realny, im więcej dowiadujemy się o ciekawostkach czekających na nas na miejscu, tym bardziej dopracowujemy szczegóły, robimy plan. Przynajmniej ja tak zwykle mam. Fakt jest taki: za tydzień będę siedział w samolocie do Delhi, czytając na szybko w wydrukach z internetu gdzie by tu spędzić pierwszą noc po lądowaniu, zwłaszcza że będzie północ. Gdzieś ostatnio zauważyłem, że w mieście Haridwar (nazwa jakby rodem z Władcy Pierścieni) odbywa się jakiś festiwal. Trwa przez 3 miesiące non stop i kończy się 28.04, więc pojawia mi się dodatkowa czerwona plamka na mapie. Tak powstaje plan:)
Poniżej link do prezentacji z wyprawy w 2006r. Bolivia_Chile uwaga! plik 136Mb
Na początku chciałem zrobić ten blog dziennikiem jednej wyprawy. Jakoś nie mogę się powstrzymać, być może szukam zajęcia zastępczego i zamiast zajmować się przygotowaniem do Indii, Nepalu i Sri Lanki, postanowiłem na podstawie notesu wrzucić tu Tajlandię. W końcu notes może się kiedyś zniszczyć, a google jest nieśmiertelny:) Wrzuciłem też prezentację z Chile i Boliwii.
Z założenia to blog podróżniczy. Czy tak zostanie, czas pokaże. Tytuł “Trzy Osły” daje spory margines tematyczny 😉 Powstał z kilku powodów: 1. potrzeby usystematyzowania sobie wypraw w lepszej formie niż stare notatki poupychane między mapy, 2. być może okaże się przydatny dla ludzi wybierających się w opisywane tu miejsca, 3. daje możliwość relacjonowania w czasie rzeczywistym. Przede wszystkim jednak daje nieograniczoną możliwość wygadania się, bez obawy, że ktokolwiek mi przerwie! Co do podróży, to dziwna sprawa… Człowiek zaczyna z ciekawości, chęci zrobienia czegoś innego, potrzeby oderwania się od codzienności, a po jakimś czasie łapie się na tym, że ma w głowie trzy kolejne wyprawy, a siostra zamiast sweterka na święta kupuje mu zapałki szturmowe i koc ratunkowy. Wydaje mi się jednak, że podróżowanie może być nie tylko czymś incydentalnym, “od czasu do czasu”, ale może być najbardziej naturalnym dla nas stanem, celem samym w sobie. Zwykle nawet kierunek nie jest zbyt istotny. Najistotniejszy staje się fakt bycia w drodze. Argentyna, Patagonia, po całodziennym trekkingu w deszczu Fitz Roy nie chciał wyjść z chmury. ps. I tak było warto!!!