Laos. Gładko przez granicę. Oskubani przez Wietnamczyków w pierwszym motelu. Ranek jest mądrzejszy niż wieczór. Oddając klucz powiedziałem wesoło: “To najgorsze miejsce w jakim zdarzyło mi się spać.” “Jes jes” – odpowiedziała starsza pani z uśmiechem.
Śmigamy sobie 12-ką na zachód. Ładna czasem kręta trasa. Ludzie spokojnie żyją w tradycyjnych domach na palach, bogatsi mają podmurówkę. Krowy, kozy, kury i ciemne kudłate świnie biegają luzem szukając żarcia. Wspinając się serpentynami na przełęcz spotkaliśmy na środku drogi parę krów i stadko kóz. Wydaję się, że ludzie dają zwierzętom wolną rękę jeśli te nie dają nogi.
Z asfaltu na szuter (czasem dość wyboisty) gdzieś za Power Station 2 w okolicach zalewu Nakai. Nie ma tych dróg na naszej mapie a przewodnik opisuje ten tzw “The Loop” nieco enigmatycznie: “Jedź prosto 8 km, na rozjeździe w lewo, potem 23km kamienistą drogą. Tam będzie ostatnia możliwość noclegu przed Lak Sao.” Mimo wszystko przydaje się ta książka.
“Phosy Talang” albo Saynamton Restaurant w Ban Tha Lang to ponoć motel z zapewnionymi podstawowymi tylko potrzebami. Dla nas bardzo fajny letniskowy domek z łazienką i moskitierą. Pachnie tu drewnem i przypomina trochę Krasnobród. Dość komfortu by spędzić tu więcej niż noc. Spokój oferuje okolica. Zalane tereny po obu stronach wioski i wyluzowani mieszkańcy. Mało tu kogo obchodzisz. “Przyjechali turyści. Fajnie. Niech se będą. Trzeba coś. Nie? Luz.” i odwracają wzrok na ulubiony serial.
Wieczorem ojciec rodziny zapytał “Pytong?” pokazując na specjalnie skonstruowane miejsce do gry w Boule. Spędziliśmy z tym przesympatycznym człowiekiem kilka godzin turlając kulki po piachu. Był bardzo życzliwy. Powiedział, że nalewka dobra ale mocna.
Dziękuję za uwagę.