Może i jetlag był ściemą ale jakoś dwa dni pod rząd w Saigonie nie udawało nam się wstać przed południem. Powodem mogło być samo miasto, które po północy prawie nie zwalnia a może też fakt, że do naszego pokoju nie zaglądało światło dzienne. Wyjścia były dwa, albo niedługo będziemy wyglądać jak niektórzy zachodni turyści, którzy sprawiają wrażenie jakby tu byli od czasów końca wojny i wciąż walczyli z vietcongiem próbując zjeść swoją poranną zupę pho z całą miseczką piekielnie ostrego chilli, albo wyjedziemy z tego młyna i zobaczymy o co tu naprawdę chodzi. Wybór nie był łatwy, ostatecznie jednak zdecydowaliśmy się na wykupienie biletu na nocny autobus, żeby przy okazji nie płacić za nocleg. Kupiliśmy bilet w agencji na rogu za 10 USD/os. do Phan Rang. Jakieś 150km, czyli 7 godzin jazdy 🙂 przepłaciliśmy, ale koszt i męczarnia jeżdżenia z plecakami po całym Saigonie w poszukiwaniu lokalnego pekaesu w porównaniu do tych 10 dolarów skutecznie nas odstraszył.
Autobus podstawili niedaleko od naszego hostelu, na ulicy którą roboczo nazywamy “ulica z dziwkami na skuterach”, co oczywiście jest pewnym skrótem myślowym bo nie wszystkie obecne tam panie są dziwkami a nie wszystkie obecne tam dziwki mają skutery, jednak do ogólnej orientacji skróty myślowe są wręcz niezbędne.
Autobus był naprawdę luksusowy. Nigdy jeszcze takim nie jechałem. Dwa poziomy rozkładanych leżanek, klimatyzacja, normalnie wypas. Oczywiście było jedno ale… Lobo ma wzrost ok. 1,9 cm, przeciętny Wietnamczyk a ja dostałem najkrótszą koję w całym busie. 7 godzin.
Ok. 4 rano wylądowaliśmy na skrzyżowaniu głównej drogi północ-południe, oraz drogi poprzecznej prowadzącej do górskiego miasteczka Da lat. Zaraz po odjeździe naszego transportu, pojawili się miejscowi na motorkach, krzycząc: Da lat! Da lat! Bus to Da lat! Spojrzeliśmy na siebie zdezorientowani i odpowiedzieliśmy niepewnie, że nie jedziemy teraz do Da lat. Nie chcieli uwierzyć, zatrzymali dla nas następny bus do Da lat. Wysiadł kierowca, przyniósł zza szyby tablicę i pokazał palcem napis: Da lat. Odpowiedzieliśmy ponownie że się tam nie wybieramy. Zdezorientowani Wietnamczycy spytali w końcu: to gdzie się wybieracie? -jeszcze sami nie wiemy, padła szybka zdecydowana odpowiedź i wybuch śmiechu. Pomagacze pojechali za nami na swoich skuterkach i w końcu dali za wygraną. W przewodniku Lonely Planet opis tego miejsca mówi że to najlapszy punkt na przesiadkę do Da lat. To sporo wyjaśnia.
Stwierdziliśmy że pójdziemy w stronę “centrum” czyli skrzyżowania.
Właściwie był pewien plan w tym chaosie. Poprzedniego wieczoru w Saigonie, wracając już trochę wstawieni z jakiegoś baru, Lobo wspomniał coś o morzu i snurklowaniu, po czym powstał szybki plan, żeby pojechać do Tan Rang bo to blisko morza i można by się wykąpać.
Na skrzyżowaniu był bar. Klasyczna buda, blaszana chyba. Plastikowe stoliki dla krasnoludków, widziałem takie u znajomych z małymi dziećmi. Tutaj robią za wyznacznik porządnej ulicznej kuchni.
Chcieliśmy kawy, była 4 rano, dopiero później zaczęliśmy się zastanawiać czemu o 4 rano jest pełna buda ludzi. Kiedy oni śpią? Czy oni śpią? Pamiętałem że czarna kawa to “da” ale za cholerę nie mogłem sobie przypomnieć jak jest z mlekiem. Na pomoc przybyła lokalna kobieta, około 30 lat, dziwnie skrzeczała. W mig pojęła o co nam chodzi, pokazała na swoje piersi, skierowała sutkiem w stronę szklanki i popatrzyła pytającym wzrokiem. Dokładnie tak! Jedną czarną a drugą z mlekiem! Poznana pani okazała się głuchoniema i paradoksalnie z nią najlepiej dogadaliśmy się z całego baru chętnych do pomocy ludzi. Ostatecznie dogadaliśmy się też że chcemy jechać na plażę a ona zalatwiła nam dwóch panów z motorkami chętnych by nas tam zawieźć. Niestety jeden z nich miał już z 70 lat i na migi powiedziałem, że ok ale pod warunkiem, że ja prowadzę. Tak pojechaliśmy, Lobo ze swoim kierowcą-przewodnikiem przodem, ja z dziadkiem za nimi.
Plaża w okolicy Phan Rang
Wylądowaliśmy na całkiem fajnej plaży, zaraz przed wschodem słońca i wykorzystaliśmy czas na szybką kąpiel w morzu płd chińskim. Woda w sam raz. Kilka osób na plaży. Zaraz po wschodzie plaża zaczęła pustoszeć i my musieliśmy poszukać cienia. Znaleźliśmy panią rozkładającą leżaki w cieniu. Zajęliśmy pierwsze dwa, pomogliśmy rozłożyć resztę, zamówiliśmy lokalne półszatańskie piwo “333” czyli ba ba ba. Zapłaciliśmy za 4 piwa na plaży 25 tys. dongow, czyli coś ok. dolara. Po drugim postanowiliśmy, jak wypada na dżentelmenów, pójść na sniadanie.
Wschód słońca można spędzić na wiele sposobów
Szybkie śniadanie i załatwienie motorków (xe om) z powrotem na nasze skrzyżowanie tj. Phan Rang. Powiedziałem kierowcy, że łapiemy autobus do Da lat. Przejął się za bardzo i zatrzymał nam busa po drodze. Przerzucili plecaki do bagażnika i poinformowali nas o cenie 300 dongow za osobę za 4 godziny jazdy. Zbiliśmy cenę tylko do 250 USD/os., przepłaciliśmy ok. 4-krotnie w stosunku do miejscowych, wg przewodnika kasują w busach do 10x. Więcej nie działamy w pośpiechu, często celowo narzucanym przez miejscowych. Ile razy popełnię jeszcze ten błąd? Bus miał 16 miejsc siedzących, ale pomocnik kierowcy, tzw. upychacz zdawał się to zupełnie ignorować. Przesadził nas tak, żeby nogi Loba wyciągnęły się w przejściu i tym sposobem udało mu się upchnąć 24 osoby. Po 4 godzinach serpentyn i przejechaniu przełęczy dojechaliśmy do górskiego miasteczka Da lat. Ale to już zupełnie inna para saigonek.
A zdjęcia wrzucę jak gdzieś się uda aparat podpiąć.