Ciocia Wikipedia mówi:
” Ladakh – kraina pomiędzy głównym pasmem Himalajów a górami Karakorum, położona w części górnego biegu rzeki Indus. Geograficznie najbardziej na zachód wysunięty fragment Wyżyny Tybetańskiej; historyczny Tybet Zachodni. Głównym ośrodkiem administracyjnym jest miasto Leh. Politycznie Ladakh należy do Indii (stan Dżammu i Kaszmir) choć niewielka jego część znajduje się na terenie współczesnych Chin. Niegdyś niezależne królestwo, w XIX wieku zaanektowane przez władcę Kaszmiru. Mieszkańcami Ladakhu są etniczni Tybetańczycy.
Niektórzy aktywiści nawołują do utworzenia z Ladakhu terytorium związkowego ze względu na odrębność buddyjskiej kultury regionu od muzułmańskiego Kaszmiru”.
Warto byłoby dodać że miejsce jest dość ciężko dostępne. Prowadzą tu tylko dwie drogi: jedna z zachodu, przez Himalaje, ze Srinagaru, otwarta przez pół roku w porze letniej, druga z południa, z Manali, otwarta przez ok. 3 miesiące w lecie (narazie wciąż nieprzejezdna). Dlatego przez pół roku kraina jest praktycznie odcięta od świata zewnętrznego i samowystarczalna.
Obie drogi same w sobie są niezłą atrakcją. Serpentyny górskie czasem utwardzone, czasem kamienisto – błotne o szerokości odpowiedniej dla jednego auta, bezkompleksowo prowadzą ruch na przełęcze o wysokości 4 – 5 tys. m. n.p.m. Dookoła cały przekrój szczytów Zanskaru, Ladakhu, Karakoram. Ciężko uwierzyć, że w środek czegoś takiego da się wjechać samochodem.
Przez całą drogę siedziałem jak dziecko, przyklejony do szyby, z otwartymi ustami. Widoki po prostu zapierały dech w piersi. Spodziewałem się podobnych klimatów do nepalskich Himalajów, jednak góry potrafią zaskakiwać. Kierowca wyrwał mnie z letargu okrzykiem: To tutaj! Lamayuru!
Wysiadłem, bus odjechał a ja zacząłem zastanawiać się czy to się dzieje naprawdę. Dolina pośrodku Himalajów a w niej buddyjska gompa i mała wioska częściowo wkomponowana w krasowe zbocze.
Lamayuru
Przyjechałem tu przypadkiem. Wioska jest po drodze do Leh a gdzieś usłyszalem że 10-11 czerwca będzie tu festiwal w klasztorze buddyjskim. Pierwsza napotkana osoba z daleka uśmiechała się i czekała aż podejdę.
Spytałem gdzie tu jest jakieś miejsce do spania, staruszka zmierzyła mnie wzrokiem i nie przestając się uśmiechać, wskazała ręką kierunek mówiąc “Julay!”
Od tej pory to hasło towarzyszy mi codziennie. “Julay” to słowo – wytrych, ma dość dużo znaczeń, można powiedzieć, że jest odpowiedzialne za uprzejmości. Dzień dobry, cześć, co słychać, proszę, dziękuję… Jully.
Gospodarz guest housu kombinował coś z pszenicą. Jak się słusznie domyślałem, przygotowywał Changa na festiwal (coś w stylu słabego wina, zasada produkcji taka sama jak w Nepalu tylko zamiast ryżu fermentuje pszenica). Chyba zrobiłem dobre wrażenie znajomością tematu, bo od razu zostałem zaproszony na “degustację” następnego dnia 😉
Poszedłem do świątyni, mnisi ćwiczyli tradycyjne tańce dzień przed festiwalem. Dowiedziałem się że impreza zaczyna się jednak 09.06, więc będę miał jednocześnie huczne OM-te urodziny 🙂
OM MANI PADME HUM
Następnego dnia od rana zaczęło się rozkręcać. Mnisi wystrojeni w tradycyjne szaty i maski rozpoczęli tańce. Nie były to wesołe podskoki w rytm muzyki, tancerze odtwarzali historie odwiecznej walki z demonami, zwycięstwa dobra nad złem, bardziej teatr niż taniec. To nie tak żebym się od razu tego domyślił ale mnisi z entuzjazmem tłumaczyli o co w tym wszystkim chodzi. Na dziedzińcu świątyni pojawiało się coraz więcej ludzi. Przyjechało trochę turystów jeepami z napisem Cultural Tours, zjawili się też mieszkańcy okolicznych wiosek wystrojeni w tybetańską bizuterię, kwiaty, skóry i kapelusiki. Miejscowi kręcili spokojnie młynkami modlitewnymi odmawiając mantrę, turyści biegali dookoła z aparatami fotograficznymi. Starałem się pozostać gdzieś pośrodku 🙂
Atmosfera zrobiła się bardzo odpustowa. Przed świątynią kramiki z chińskimi duperelami, fast food zapewniony przez Tybetankę z termosami pełnymi pierożków MoMo i innych przysmaków, okoliczna młodzież rzuca kamieniami dla zabawy.
W środku też nie było zbyt sztywno. Powagę tancerzy rozładowywali dwaj mnisi-clowni, przebrani za staruchy straszyli zebranych drewnianym penisem, zbierając w ten sposób datki.
Najważniejsze jest trzecie oko
Impreza w pełni
Mój ulubieniec – biała mysza
Lepiej dać 10RS, nie wiadomo do czego może być zdolny
Pani z okolicznej wioski ubrana w tradycyjny polar
Zamierzałem zostać w wiosce kilka dni dłużej, jednak po dwóch nocach przespanych w temperaturze -8stopni czułem się coraz bardziej przeziębiony, poza tym spotkałem znajomych z trasy, którzy zaproponowali darmowy transport do Leh. Wygodnictwo wzięło górę, zachciało się do miasta, potrzebowałem takich zbytków jak ciepła woda, ciepłe spanie, sklepy…
Trasa wciąż oferowała niesamowite widoki, zapowiadając naprawdę ciekawe przeżycia w Ladakhu.
Tak to dotarłem do Leh, miasta znanego z tego, że ciężko do niego dotrzeć, jednak naprawdę warto, ale to już zupełnie inna historia 😉
Życzę sobie wszystkiego najlepszego z okazji OM-tych urodzin