Otoczka

Posted by

Tak mi się dobrze w południowych godzinach siedzi w tej kafejce, że postanowiłem opisać jeszcze kilka rzeczy codziennych.
Hoteliki. W większych miastach zawsze się znajdzie jakiś turystyczny hotelik, często taki guest house, czyli kilka pokoi w dużym domu wynajmuje mieszkająca rodzina. Starają się zawsze przystosować te pokoje dla turystów w takie fanaberie jak sedes, prysznic, wentylator, czasem klimatyzator, a czasami, tak jak teraz, na dole jest kantorek, w którym m.in. stoi komputer z porządnym zasilaczem (prąd co jakiś czas na moment się wyłącza). W pokoju mam nawet menu jakiejś zaprzyjaźnionej restauracji, ale pod hotelem na ulicy jest pyszne żarcie trzy razy taniej. Obsługa świetna. Serio, fajni są bardzo! Mili, kontaktowi, cała rodzina. Czasami przejmują się gościem aż za bardzo i przybiera to jakieś teatralne formy. Na przykład, jak się wprowadzałem, to chłopiec kładł mi na róg łóżka takie poplamione i dziurawe prześcieradło, miał przy tym taka pozę, jakby demonstrował rodową kolekcje diamentów 🙂
O standardzie pokoju decyduje nie wielkość, widok, czystość, czy lokalizacja, ale chłodzenie. Klimatyzowane pokoje są nawet ok 2 razy droższe (ok. 600Rs czyli ok. 40PLN), niż te z wiatrakiem. Wolę je traktować jako takie ambulatorium, kiedy już nie można wytrzymać, raz na parę dni. W ostatnich dniach na szczęście się ochłodziło, jest ok. 40 stopni.
Czasem robią jakieś niegroźne numery. Np. jak wiedzą że wyjeżdżasz rano, to mogą w środku nocy klimatyzator z gniazdka na zewnątrz wyłączyć. No ale wtedy się wstaje, włącza z powrotem i nikt się nie przejmuje.
Dobrze jak na wyposażeniu hotelu są jakieś gekony, niestety rzadko się zdarzają. Miałem nawet taki pomysł, żeby złapać jednego i wozić go wszędzie w pudełeczku i wypuszczać w miejscach noclegowych żeby wyłapywał komary.

Liczy się wnętrze…

Osobny rozdział to kafejki internetowe. Potrzebuję ich żeby chociażby pisać tego bloga. Swoją drogą trochę się porwałem z motyką na księżyc. Najbardziej chciałbym coś napisać wieczorem przed snem, tyle ze nie mam laptopa, a w moim telefonie w notatniku można zapisać jakąś dość ograniczoną liczbę słów. Nie mam wyjścia i piszę w południe, kiedy i tak trzeba gdzieś się schować, więc czemu nie w kafejce? Dlatego czasem te wpisy takie chaotyczne, nieprzemyślane, z błędami… hmmm, trochę jak ich autor 😉
Zdjęcia muszę zrzucać bezpośrednio z aparatu. Problemem jest często podłączenie aparatu no i wirusy. O mało nie zjadły mi pendriva. Poza tym nie mogę już nawet przyciąć zdjęć, poprawić kontrastu, nic. To w pewnym sensie uważam za plus. Bardziej się skupiam na zdjęciu w trakcie robienia. Jak powrót do fotografii analogowej 🙂
Przepraszam więc za nie raz nie najlepszą jakość zdjęć. Wszystko przez to, że są rzeczywiste a nie wykreowane 🙂  Wyszło jak było, czyli to co nieostre było nieostre, to co czarno – białe…
 🙂
Jeszcze odnośnie żarcia. Przepyszne garkuchnie! I nie ma co się oszukiwać, że jak się pójdzie do jakiejś restauracji czystej ze stołami i klimatyzacją, to dostanie się jakieś inne jedzenie. Nie, kelner pójdzie na zaplecze, wyjdzie tylnymi drzwiami na ulicę po żarcie. De facto dostajemy dokładnie to samo, więc lepiej sobie usiąść i spokojnie popatrzeć jak oni to robią, zaakceptować to, zamówić, zjeść, w razie wątpliwości zapić czymś wysokoprocentowym. Na przykład w Delhi, kiedy z MaCzuchą chcieliśmy wypić lassi gdzieś na ulicy i trafiliśmy na dostawę lodu. Przywiózł chłopak na bagażniku roweru takie bloki ok. 8x20x40cm, później wrzucił to w połówkę opony samochodowej, stłukł drewnianą pałą i był kruszony lód do lassi.
Jakiś czas później piliśmy mrożoną kawę w jakiejś klimatyzowanej restauracji zastanawiając się skąd pochodzi lód w tej kawie…
Nie ma się co oszukiwać, żołądek i tak pozna prawdę 🙂
Pozna, ale się przyzwyczai. Nawet bez mięsa wytrzyma trochę dłużej niż się wydawało.
Jeszcze jedna ciekawostka z cyklu kulinarno – obyczajowych.
Często na Hindusów pracujących w UK mówią “Ciapaci”. Szczerze mówiąc nigdy nie zastanawiałem się dlaczego. Dopiero teraz skojarzyłem że ich lokalny chlebek to “ciapati”. Bardzo dobry zresztą 🙂

 

Odnośnie ludzi to najlepsze są spotkania gdzieś na pustkowiu. Ludzie nie mówią po angielsku ani słowa i są tacy ciekawi, bezinteresownie zapraszają do cienia, pokazują wiadro z wodą i cieszą się że mają towarzystwo. W miastach tak nie ma. Pierwsze słowa po angielsku jakich uczą się tu dzieci to “give me ten rupies” a nastolatki to już zawodowi naciągacze. Klasycznym numerem jest prywatna wycieczka po zakątkach miasta. Z pewnością wrażenia niezapomniane 😉 Ceny też są skrajnie różne. Na trasie piję masala czaj za 2-3 Rs. (jakieś 15gr) a w miastach 10-30 Rs (65gr -1,95zł). Swoją drogą masala czaj jest ciekawa. Teoretycznie zostało to im po panowaniu Anglików (do 1947r.), ale zupełnie nie smakuje jak angielska herbata. Mleko wielbłąda parzone z korzennymi przyprawami i cukrem. Pyszne, ale nie herbaciane.

Słońce już w miarę nisko, czas wyłazić i poczuć pustynię.
Poza tym poczułbym z chęcią jakieś mięso. Nie wiem czemu, ale tutaj sa wyjątkowo wege. Wieczorem słyszałem nawoływania Muazina z meczetu, więc jest nadzieja na jedzenie u muzułmanów!