Lost in translation

Posted by

Nie będę chyba więcej pisał o górach. Jakoś mi to nie idzie. Parafrazując któregoś z aforystów, pisanie o górach to jak tańczenie o malowaniu 🙂
Mój przewodnik się uparł że pokaże mi różne ciekawe  miejsca w okolicy Pokhary. Właściwie to już nie mój przewodnik, tylko kolega 😉  Pomijając okoliczne klasyki dla turystów, dzięki niemu poznałem ciekawe miejsca zupełnie nie turystyczne i lokalne restauracyjki, gdzie ceny jedzenia były ponad połowę tańsze niż dotychczas (czyli ok, 2 zł za obiad). Zaczynam się czuć jak u siebie, tylko wciąż za mało rozumiem i mówię po nepalsku. Przy okazji przypomniałem sobie jak bardzo nie lubię jeździć na motorze jako pasażer. Po dwóch dniach zwiedzania, Mani pojechał do swojej wioski Khundi u podnóży masywu Annapurny, żeby pomóc w zbieraniu miodu swojej rodzinie. Miód zbiera cała wioska a później dzielą się nim po równo. Mani wyjaśnił mi że miód z kwiatów z wysokich gór jest leczniczy, ale też ma działanie halucynogenne, jest bardzo drogi i dla jego rodziny zbiory miodu to zawsze zastrzyk gotówki. Strasznie dużo takich dziwnych rzeczy dowiaduję się każdego dnia. Grzyby o smaku mięsa, jakieś pędy roślin z robakami, kupowane przez Chinczyków za duże pieniądze, jadalne rośliny praktycznie dookoła. Ludzie gór postrzegają świat zupełnie inaczej i to bardzo łatwo można odczuć a dość trudno opisać. Nie myślą o pięknie czy ekologii. Traktują góry jak źrodło wszystkiego co jest potrzebne do życia. Nie jest to łatwe środowisko, ale oni wkomponowali się tam perfekcyjnie.
Nie wybrałem się jednak z Manim na zbiory miodu, miałem tu jeszcze inne plany. Poza tym męczyło mnie już trochę towarzystwo. Jakoś ani przez chwilę nie mogłem być sam, ciągle coś się działo, ktoś mnie wołał, coś mi tłumaczył po nepalsku, pokazywał… nadszedł czas na pożegnanie się.
Pojechałem przed wschodem słońca na wzgórze widokowe w Pokharze ostatni raz zobaczyć masyw Annapurny. Słońce powoli pojawiało się nad odległym szczytem a ja przypominałem sobie widok z Base Camp.

Wschód słońca nad Annapurna I oglądany ze wzgórza Sarangot w Pokharze

Wystarczy już o tych górach, naprawdę…
Pojechałem odwiedzić zapoznanego mnicha z wioski uchodźców tybetańskich. Niestety nie przywiozłem mu zdjęcia z jego lekcji angielskiego, bo wirusy zjadły. Nie mógł zrozumieć jak wirusy mogły zjeść zdjęcie, dla mnie to też nie była codzienna sytuacja, aż zatęskniłem za fotografią analogową.
W świątyni była właśnie jakaś duża puja, czyli jakieś religine święto. Miałem szczęście bo trafiłem na dzień, kiedy wszyscy dużo jedzą i rozmawiają, taka rozrywkowa część świętowania. Następnego dnia miał być dzień milczenia, więc bym sobie z nikim nie pogadał. Poznany wcześniej mnich Kartoos spytał czy przyłączę się do puji. Odpowiedziałem, że nie za bardzo wiem co mam robić, ale przyłączyć się mogę 🙂
-To po prostu posiedź z nami, będziemy czytać naukę Buddy, Ty i tak nie rozumiesz języka, ale możesz zobaczyć jak to jest.
Usadzili mnie w ostatnim szeregu razem z młodymi, kilkuletnimi mnichami, którzy też niewiele jeszcze z tego wszystkiego rozumieli. Spodziewałem się jakiejś nadętej ceremonii pełnej tajemniczych obrzędów. Klimat wewnątrz świątyni był jednak zupełnie luźny. Część z nich czytała historie Buddy, każdy w swoim tempie, przez co wychodził z tego chaotyczny bełkot, inni bawili się zdobytymi gdzieś okularami przeciwsłonecznymi, żartowali lub nawet gadali przez telefon.
To właściwie był dobry przykład lokalnego podejścia do religii. Nie ma zamartwiania się, wznoszenia modłów do bóstwa czy widowiskowego oddawania czci. Dla buddystów religia to bardziej sposób postrzegania świata i codzienne życie niż modlitwa. Kiedy Kartoos oprowadzał mnie po świątyni, komentował mniej więcej tak:
-Patrz na to zdjęcie naszego Lamy. Śmieszne, nie?
Śmiech jest tu powszechnie stosowanym lekarstwem na wszelkie dolegliwości i nie bywa niestosowny.

Świątynia buddyjska w wiosce uchodźców tybetańskich niedalego Pokhary

 

Młodzi mnisi czytający dzieje Buddy

Mantra rzeźbiona w kamieniu przy świątyni

Usiedliśmy w pokoju Kartoosa i zaczęło się oglądanie albumów zdjęć rodzinnych 🙂
Po ok. 10 minutach lekko przysypiałem, ale nagle zobaczyłem znajomą twarz.
-Kim jest ta dziewczyna? Spytałem.
-To moja siostra, handluje tybetańskim rękodziełem w Pokharze i utrzymuje z tego całą moją rodzinę.
-Poznałem ję przed trekkingiem, rozmawialiśmy o sytuacji Tybetańczyków, mówiła że mieszka w jakiejś wiosce 3 godziny drogi przez góry od Pokhary. Niezły zbieg okoliczności. Powiedziałem jej, że może po trekkingu coś od niej kupię na pamiątkę.
-Ty mówisz że to przypadek, a dla mnie przypadek nie istnieje. Raczej karma.

Kartoos umówił mnie w Pokharze ze swoją siostrą, ona też nie była wcale tą sytuacją zdziwiona. Jakby takie zbiegi okoliczności działy się codziennie. Kupiłem od niej jakieś koraliki, drugie dostałem w prezencie na szczęście. Pogadaliśmy chwilę, wymieniliśmy informacje na temat najlepszych i najtańszych pierożków MoMo w mieście i się pożegnaliśmy.

Coraz częściej na ulicach zacząłem spotykać ludzi których poznałem na szlaku w górach.
Spotkana łotewska para zaprosiła mnie na piwo wieczorem. Dołączył jeszcze jeden Chilijczyk i Dunka. Później Hiszpanka, którą spotkałem po drodze jak złapała chorobę wysokościową i musiała zawrócić.
Zrobiło się wesoło, okazało się że chłopak z Łotwy ma urodziny. Całe towarzystwo co najmniej od kilku miesięcy w podróży, więc było o czym rozmawiać. Podczas takich rozmów można odnieść wrażenie, że beztroskie podróżowanie jest takie proste. Kończą się pieniądze więc jedziesz do Australii, pracujesz z miesiąc, podróżujesz dalej kolejne cztery miesiące…

Pochód weselny na ulicy Pokhary

Jezioro Phewa

Wróciłem do Kathmandu i praktycznie od razu zostałem przechwycony przez wcześniej poznanego Nepalczyka. Suresh mówił na tyle po angielsku, żeby dogadać się w podstawowych sprawach. Na początku wydał mi się podejrzany, jak ktoś jest zbyt przyjacielski, to na pewno czegoś chce. Na szczęście ta zasada nie sprawdza się w Nepalu (a przynajmniej nie zawsze). Kolega wypożyczył motocykl i pojechaliśmy do jego znajomych gdzieś za miasto. W sumie było nas ośmiu, jeden z nich mówił w miarę po angielsku, drugi kilka słów. Wylądowaliśmy w restauracji dla miejscowych. Wreszcie była okazja na spróbowanie lokalnego specjału czyli Nepali Chang. Ciężko zakwalifikować to do jakiegoś rodzaju trunków, jest to po prostu lekko fermentująca ciecz pozostała po gotowanym ryżu. Pije się w aluminiowych miskach, jest tanie, w smaku lekko kwaśne, musujące. Pyszne to może nie jest, ale ciekawe na pewno 🙂
Po kilku dzbankach Changa, rozmowy były coraz ciekawsze pomimo niekompatybilnych języków.
Dowiedziałem się, że większość moich kolegów ma żony i dzieci gdzieś w okolicznych wioskach, pomimo że niektórzy mieli dopiero 22 lata. Cały stół żarcia i dzbanki Changa. Za wszystko zapłaciliśmy po 100NRS (ok. 4łl) na osobę.

Nie ma jak lokalne imprezy 😉



Kelner bez zęba na przedzie

W nocy wracaliśmy do Kathmandu. Jechałem jako pasażer motorem, reszta taksówką (jeden z nich jest taksówkarzem). W połowie drogi zaczął padać deszcz. Deszcze monsunowe nie zapowiadają się jakoś specjalnie i jak zaczynają padać, wygląda to jak oberwanie chmury. Zatrzymaliśmy się i chłopaki zaproponowali żebym pojechał taksówką. Stwierdziłem, że deszcz mi nie przeszkadza, jednak przekonali mnie tym, że mogłem poprowadzić. Suzuki Maruti kompletnie rozwalone, w środku sześć osób, kierownica z prawej strony i tutejszy traffic. Jak na pierwszy raz prowadzenia auta z prawostronną kierownicą, poszło całkiem nieźle 🙂
Następne dni wyglądały podobnie. Po południu nepalscy koledzy pokazywali mi lokalne atrakcje, a wieczorem zwykle jakieś rozrywki. Pewnego dnia zapytali czy lubię nepalską muzykę i wylądowaliśmy w przedziwnym klubie dla miejscowych, gdzie na żywo grali muzykę. Brzmiało o wiele lepiej niż wyglądało.
Trochę przeszkadzał mi jednak fakt, że stałem się tam główną atrakcją. Wszyscy na mnie patrzyli, wypytywali, robili ze mną zdjęcia, w końcu człowiek z grającego zespołu podszedł do mnie z mikrofonem i zrobił publiczny wywiad 🙂 Typowe pytania: skąd jestem, jak długo, czy mi się podoba… Poczułem się trochę jak celebryta, wchodzę do baru i wszyscy cały czas mnie obserwują.
Nie obyło się bez tańców. Co ciekawe w barze byli sami faceci. Kobiety tylko jako kelnerki, na parkiecie sami faceci. Trochę się można poczuć nieswojo ~

Oni tu tak po prostu mają. Podział ról na kobiece i męskie jest bardzo mocny.
Na ulicach można spotkać dużo dzieci i zamężnych kobiet. Przedział “pomiędzy” jest gdzieś ukryty 🙂
Kolejnego wieczoru jeden z chłopaków zaproponował, że tym razem możemy pójść na jakieś nepalskie tańce i tak wylądowałem w przedziwnym klubie go go 🙂 Na początku próbowałem tłumaczyć, że nie o takie tańce mi chodziło, ale w końcu co za różnica 🙂
Właściwie to nazwa klub go go jest trochę na wyrost. Melina oświetlona ultrafioletem, z małym podestem do tańca i różnymi zakamarkami. Na początku musiałem wytłumaczyć komuś w stylu managera sali, że na pewno nie potrzebuję towarzystwa jednej z pań z obsługi i chcę wypić tylko piwo.
Na podeście w rytmie hinduskiej muzyki rodem z Bollywood podrygiwała pani ubrana w koszulkę bez rękawów i krótkie spodenki (to był najbardziej obsceniczny strój jaki tam widziałem). Czasami wskakiwali na scenę też tancerze, raz nawet był ktoś w stylu komika.
Przedziwny miks.
Czasem wydaje mi się, że jestem większą atrakcją dla miejscowych niż oni dla mnie 😉
Dziwne, niby to turystyczny kraj, a wszyscy turyści siedzą w dzielnicy Thamel z przewodnikiem Lonely Planet w ręku bojąc się wychylić nos poza polecane miejsca. W sumie ok, więcej Changa dla mnie 🙂

Postanowiłem zrobić sobie przerwę w rozrywkach Kathmandu i pojechać znów w góry do Langtang.
Wypożyczyłem motocykl. Popularny indyjski Pulsar, coś co wygląda jak ścigacz, tylko silnik ma o 500cc za mały. Takie połączenie plastiku i hinduskiej fantazji. Ważne że jeździł. Nawet z większym silnikiem ciężko jechać w Nepalu szybciej niż 60 km/h. Drogi są straszne. Jak leży asfalt, to nawet na drogę o szer. 2,5m wszyscy mówią “highway”. Poza tym tutajszy traffic jest podobny jak w Indiach. To tak, jakby jedyny obowiązujący przepis brzmiał: jeździjcie jak chcecie, tylko się nie pozabijajcie.
Trasa na mapie wygladała banalnie. 120km na północ od Kathmandu pod granicę tybetańską (teraz bardziej chinską) do ostatniej wioski Dhunche. Trasa zajęła mi 6 godzin, autobusy docierają tu w 10. Pierwsze 50 km to serpentyny na drodze szerokiej na 2,5m i wiecznie czające się za zakrętami ciężarówki, dalej kamienisty trakt czasami poprzerywany błotem.

Na miejscu padłem na twarz. Obudziłem się rano i stwierdziłem że kolacja musiała mi zaszkodzić. Głównym podejrzanym był ser z jaka, ale mogło to być też mleko z jabłkiem. Tak czy inaczej czas do południa spędziłem na kiblu zamiast w górach. Tak czasem bywa z lokalnymi specjałami. Później wyszedłem na kilka godzin na szlak, ciekawa dżungla, ładne góry. Wreszcie byłem sam, chodziłem swoim tempem i mogłem dokładnie wsłuchać się w dżunglę. Niewiarygodne jak wszystko tam żyje. Rośliny zrzucają liście i jednocześnie wypuszczają pędy. Jakby w jednym czasie była wiosna i jesień. Wystarczy usiąść na chwilę żeby zobaczyć lub chociaż usłyszeć jakieś życie wokoło.

Nigdy nie wiesz za którym zakrętem czai się TATA

Miało już nie być o górach, ale co zrobić…

Buddyjski czorten na szlaku w Langtang

Dhunche -ostatnia wioska przed granicą z Tybetem

Powoli nepalska część mojej wyprawy się kończy. Ciężko mi będzie stąd wyjeżdżać, ale monsun coraz bardziej zniechęca do gór a jak tu być w Napalu i nie być w górach…