Ciągle nia ma kiedy powrzucać fotek, mało tu kafejek. Pisać można na telefonie w drodze.
Całkiem spore, górskie miasteczko Da Lat bardzo fajnie nas zaskoczyło. Znaleźliśmy pokój za 150 tys. dongów (ok. 20zł). Był najtańszy ze wszystkich oglądanych i nie dawało mi spokoju co z nim może być nie tak. 3-cie piętro, balkon z widokiem na miasto, całkiem czysto, dwa wielkie łóżka z moskitierami. Haczykiem była woda. Ciepłej nie było wcale, a zimna ledwo leciała. Właściciel hostelu był chyba jakąś miejscową szychą, bo jak gdzieś dzwonił przez telefon, to rzucał w słuchawkę jakieś jedno zdanie i odkładał.
3 poziomy miasta Da Lat
Miasteczko pokolonialne, co widać po architekturze. Można było też kupić takie cuda jak bagietka ze smażonym jajkiem i warzywami. Wieczorem pokręciliśmy się trochę po mieście, kupiliśmy miejscowe wino (zły pomysł) i wylądowaliśmy w dziwnym barze z atrakcjami typu bania lokalnej wódki podana w kieliszku do martini za 20 tys. dongów (czyli ok. 3zł za ok. 100ml) i saigonki na zagryzkę. Lobo pograł trochę na gitarze robiącej tam za mebel. Instrument pełnił tam funkcję raczej dekoracyjną, sądząc po kurzu, i tak tez brzmiał, więc z grania niewiele wyszło.
Nasz boss załatwił nam na następny dzień motorki. Zrobił to w klasyczny dla siebie sposób. Upewnił się że dobrze się rozumiemy, czyli chcemy wynająć na cały dzień dwa motorki i pojeździć po okolicy, po czym zadzwonił gdzieś, powiedział 2 słowa, odłożył słuchawkę i oświadczył, że rano motorki będą czekały pod hotelem. Uzgodniliśmy cenę na 100 tys. dongów (ok. 15zł) za motorek. Właściciel trzymał nasze paszporty w depozycie, spytaliśmy co jak nas zatrzyma policja? Pokażcie im to, odpowiedział wręczając nam wizytówkę hostelu. Czad, czyli to naprawdę jakaś szycha 🙂 Rano czekały na nas dwie Hondy Dream – spełnione marzenie co drugiego Wietnamczyka. Moją nawet poderwałem przednie koło, druga była słabsza i Lobo musiał redukować do dwójki na większych górkach. Z niedokładną mapą i Lonely Planet ruszyliśmy szukać okolicznych wodospadów, wiosek i innych ciekawostek, a przede wszystkim po prostu pojeździć po okolicy.
Tak wyglądał świat przed zgubieniam okularów
Nie bez problemów znaleźliśmy jeden wodospad, utopiliśmy moje okulary, więc miałem pretekst do ponurkowania. Sceneria w sama raz na kręcenie następnych części Rambo, jednak Lobo nie zabrał swojej czerwonej przepaski na głowę. Pojeździliśmy jeszcze kilka godzin po serpentynach wśród porośniętych dżunglą gór i wróciliśmy do Da Lat. Ciężko było złapać orientację z tą naszą pseudomapą kupioną na miejscu. Oczywiście miejscowi utworzyli coś w stylu zrzeszenia przewodników motocyklowych, tzw. Easy Riders. Widzieliśmy ich nawet po drodze z jakąś wycieczką, ale zdecydowaliśmy się błądzić sami, ale za to swobodnie.
Elephant waterfall
Ciekawe to miejsce. Małe miasteczko w górach ze spokojną atmosferą. Takie powolne, nie natarczywe. Dookoła świetne górki, ale na to potrzeba poświęcić więcej czasu, którego nie mamy w drodze na północ.
Następnego dnia pojechaliśmy do Nha Trang – następnego przystanku po drodze, ale właściwie każda podróż to kolejne przystanki po drodze. Cel właściwie nie istnieje. Celem jest droga i te przystanki. No i ludzie spotkani gdzieś przypadkiem. Ech… zebrało mi się na refleksje, trzeba kończyć.