Postanowiłem wyruszyć z Pokhary czwartego maja na trekking do Annapurna Base Camp. Zostałem poinformowany, że nie mogę iść sam, nie puszczą mnie przez punkty kontolne ze względów bezpieczeństwa. Nie wiem czy to była prawda, czy tylko sprytny sposób zapewnienia zatrudnienia miejscowym. Poprosiłem o tragarza mowiącego chociaż trochę po angielsku. Skończyło się tak, że dostałem licencjonowanego przewodnika, który zgodził się nieść mój bagaż, ale do 10kg (normalni tragarze noszą nawet 40kg, często w wieku 65 lat). Zostawiłem większość rzeczy w hotelu w Pokharze, resztą się podzieliliśmy i było ok.
Właśnie padł prąd i wykasowało mi wszystko co napisałem przez ostatnią godzinę…
Przeciągający się strajk i zbliżający się monsun odstraszył większość turystów i teraz o wiele lepiej negocjuje się ceny i warunki. Powiem tylko, że lepszego przewodnika trudno byłoby mi znaleźć, więc na początek opowieści mała reklama:
Mani Ram Tamang
Trekking Guide w rejonie Annapurny
Może poza tym zorganizować:
bilety lotnicze, safari po dżungli, zwiedzanie okolicy, loty na paralotni
i pewnie wszystko inne co turyści mogą sobie zażyczyć
nr licencji 442
tel. (00977) 9846030398
e-mail: hencymani@yahoo.com
Trekking zaczęliśmy w stylu oldschoolowym, czyli z centrum Pokhary, asfaltem 15 km do wyjścia na szlak. Jak już pisałem wcześniej w czasie strajku w Nepalu możliwe są dwa środki transportu: lotniczy i pieszy.
Od samego początku towarzyszył nam widok oddalonych o jakieś 30 km ośnieżonych szczytów Annapurny South (7219 m n.p.m.) i Machhapuchhre (6997 m n.p.m.) – świętej góry Nepalczyków. Wiąże się z tym oczywiście religijna historia o mieszkającej tam głowie boga Wishnu, o ile dobrze zapamiętałem.
Tak czy inaczej, szczyt jest “off limits”, czyli nikt nigdy nie dostał pozwolenia na wspinanie się tam i pewnie nikt nigdy nie dostanie.
Początek trekkingu upłynął na wzajemnym pozyskiwaniu podstawowych informacji o sobie. Zwykle tragarze w Nepalu kojarzą nam się z Sherpa. W Nepalu jest jednak dużo więcej grup etnicznych i np. mój “Sherpa” jest Tamangiem. Jest w moim wieku, od 10 lat jest przewodnikiem, jak uzbiera trochę pieniędzy, ma zamiar ożenić się z dziewczyną co najmniej tak wysoką jak on, czyli 155 cm.
Po drodze zobaczyłem wioskę uchodźców tybetańskich, powłóczyłem się trochę i spotkałem mnicha o ksywie Kartuz, sprzedawał w przyklasztornym sklepiku i uczył angielskiego młodych mnichów. Poszedłem na lekcje jako ciekawostka dla dzieciaków 🙂 Obiecałem że wrócę po trekkingu.
Doszliśmy do początku szlaku, przy czym mój przewodnik okazał się niezwykłą gadułą, mówiącą do tego w swojej personalnej odmianie języka angielskiego.
Szlak przez większość czasu stanowiły kamienne stopnie, jakby trochę za wysokie, tak ze chodzenie bardziej przypominało sytuację gdy zepsuje się winda w 10-cio piętrowym bloku, niż szlak turystyczny. Wieczorem dotarliśmy do Dampus, pogoda zaczęła się psuć, chmura zawisła na naszej wysokości, spadł deszcz i padało do rana. Jak się później okazało, taka pogoda była regułą przez cały trekking.
Annapurna South
Szlak prowadził częściowo dżunglą, częściowo ścieżkami stokowymi. Co jakiś czas przechodziliśmy przez małe wioseczki, gdzie kilka domów było jednocześnie Guest Housami. Wioski też dawały mozliwość nabycia pitnej wody, czy spędzenia trochę czasu w cieniu z miejscowymi. Wraz z biegiem czasu i wzrostem wysokości, spadał standard guest housów i rosła cena wody. Rosły ceny wszystkiego co trzeba było wnieść na górę. Ceny noclegów pozostawały jednak na poziomie 100-200NRS czyli 4-8zł, jedzenie plonów lokalnych upraw wciąż tanie.
Klasyczne wnętrze Guest Housu. Ściany nośne kamienne, ściany działowe z cienkiej sklejki.
Mój przewodnik od początku narzucił dość szybkie tempo, zastanawiał się pewnie nad moją kondycją. Też się nad tym zastanawiałem, jak próbując nadążyć, spływały ze mnie strugi potu a wraz z nimi plaster nikotynowy. Jednak zadyszka zrobiła swoje i zapaliłem papierosa dopiero wieczorem. Drugiego dnia było jakby lepiej. Wczułem się w rytm 6:00 pobudka, 6:30 śniadanie, 7:00 start, ok. 12:00 obiad, ok. 16:00 znajdujemy nocleg. Przerwy co pół godziny lub jak padnę na twarz.
Rano, jak mantra powtarzany okrzyk:
-Alek, idziemy!
Nauczyłem Maniego mówić po polsku “idziemy” i “dzień dobry” przez co miałem taką poranną namiastkę normalności, później przechodził na bardzo osobliwa odmianę angielskiego, powtarzając każde zdanie po 5 razy. W każdej wiosce wydawał z siebie okrzyk “Eeeejjj! Mami!” witając się z lokalnymi gospodyniami a w dżungli coś w stylu piskliwego zwierzęcego krzyku.
Chłopiec z charakterystycznym koszem bambusowym do wnoszenia towarów w górach
Trzeciego dnia z założenia miało być lajtowo i było. Tylko 4 godziny trekkingu, do tego przechodziliśmy przez wioskę, która słynie z wytwarzanego tam alkoholu rokshi. Akurat gdy przechodziliśmy kobieta destylowała. Więcej znaków nie potrzebowałem 🙂 Roksi smakuje jak bimber ale jest znacznie słabsze, ok. 15%. Pachnie trochę kwiatowo, na ciepło jest lepsza niż na zimno.
Szybki kurs produkcji Rokshi
Mieliśmy przed sobą wioskę Jhinudanda, która słynie z tego ze dość blisko od niej są gorące źródła. Zwykle miejsca, które słyną z tego, ze są blisko czegoś fajnego nie są zbyt ciekawe, jednak wioska Jhinudanda dostarczyła nam wieczorem kilku atrakcji.
Wieczorem miejscowi oraz ci co akurat tam nocowali rozkręcili wspólną imprezę przy bębenkach. Imprezę przerwał dość dziwny owad. Po dokładnym przyjrzeniu się postanowiłem nie używać czołówki w dżungli, nigdy nie wiadomo co przyleci do światła.
Lokalne robactwo, czasem dziwi nawet miejscowych
Swoją drogą z workami z wodą przywieszonymi przy świetle to też ciekawa sprawa.
Razem z dwoma Nowozelandczykami postanowiliśmy rozwiązać ta przedziwną zagadkę.
Wg miejscowych te worki w jakiś sposób zabijają owady, jednak pomimo półgodzinnego wykładu pełnego szkiców, machania rękami i tłumaczenia, nikt z nas nie pojął zasady działania i zaczęliśmy wymyślać. Najciekawsza wersja jest taka, że owady są po prostu zaskoczone ze ktoś powiesił worek z wodą, przez co zaczynają latać chaotycznie i giną. Jak ktoś ma lepszy pomysł, proszę żeby się podzielił.
Oddalone od wioski o 1 godzinę drogi gorące źródła były moją ostatnią gorącą woda przez następne dni.
Gorące źródla i lodowata rzeka
Na szlaku ciągle mnie coś zaskakuje. Chyba najbardziej roslinność. Przechodziliśmy przez lasy rododendronów, niestety większość już przekwitła. Często rosły też bambusy, bez których trudno sobie tu wyobrazić jakiekolwiek gospodarstwo, ale najdziwniejsze było to, że wszędzie rosły krzaki marihuany. Mani oczywiście wszystko mi wyjaśniał. Podobno nikt tego nie sadzi, ale miejscowi dość często używają. Teraz były młode krzaczki, sezon zbiorów przypada na październik – listopad. Pewnie wtedy turystyka górska wygląda tu zupełnie inaczej 🙂 Spytałem co z tym robią, czy sprzedają turystom? -sprzedają? spytał Mani, -a kto by to kupił, przecież rośnie wszędzie, nawet ciężko powiedzieć jaką to ma wartość.
Typowa roślinność stoków górskich na wysokości 1000-2000 m n.p.m.
Coraz mniej czasu spędzałem w Guest Housach w jadalni dla turystów, a coraz więcej w kuchni.
Zacząłem zaglądać do garów, wypytywać jak co się robi, ogrzewać się przy ogniu.
Mają tu specyficzny zwyczaj i warto o tym wiedzieć wcześniej. Goszcząc turystów u siebie, najpierw przyrządzają i podają kolację dla turystów, czekają aż skończą i dopiero przyrządzają kolację dla siebie, tragarzy i przewodników. Niestety nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę i czasami musiałem uświadamiać że czas kończyć, bo gospodarze głodni.
Czwarty dzień trekkingu miał być najcięższy. Ok. 8 godz w górę i w dół, do tego słońce. Na szczęście wciąż byliśmy trochę poniżej 3000 m n.p.m. i nie brakowało tlenu w powietrzu. Kojącą wizją przez cały dzień był nocleg w wiosce Bamboo. Dobrze mi się kojarzy ta nazwa, z bardzo pozytywną wyspą w Tajlandii. Oczywiście Bamboo okazało się jeszcze gorszą norą niż poprzednia, prysznic był lodowaty, ale za to towarzystwo było ciekawe.
Bamboo, brzmi lepiej niż wygląda