Szybki Laos Północny

Posted by
Po ciężkiej ostatnio podróży dotarliśmy do wioski Nong Khiaw, gdzie właśnie zjedliśmy najlepsze jedzenie jakie próbowałem od kilku lat. Zazwyczaj nie piszę o takich rzeczach, bo to jak tańczenie o malowaniu, ale tym razem ciężko się powstrzymać i postaram się najlepiej jak mogę.
Po pierwsze weszliśmy do tego miejsca (z jedzeniem hinduskim i laotańskim) strasznie zmęczeni i głodni więc zamówiliśmy startery w postaci wegetariańskich spring rolli i rzecznej, smażonej trawy z sezamem (?). Trawa smakowala jak cienkie chipsy, bardzo aromatyczne. Do tego dali nam dipa z limonka i orzeszkami. Wjechała hinduska Paneer Masala – delikatny serek paneer utopiony w warzywno – jajeczno – ziołowej papce i dwa maślane chlebki naan. Zaraz po tym pojawił się Satay Mashrooms – jak to Lobo określił: takie pieczarki. Pieczarki byly zmieszane z zielonym groszkiem, orzechami, chilli, kolendrą i jeszcze pewnie wieloma rzeczami, których czułem smak, jednak nie potrafiłem go nazwać. Na koniec przynieśli kawałki wołowiny w klasycznie tajskim curry. Bakłażany, papryczki, pędy bambusa. Wszystko to utopione w niesamowicie aromatycznym zielonym curry z trawą cytrynową, mlekiem kokosowym i chilli. Do tego oczywiście ryż i BeerLao (ciężki dzień był).
Ciekawe połączenie kuchni laotańskiej i indyjskiej














































Nie pamiętam już kiedy miałem taką kulinarną ucztę. Do tego jeszcze w małej wioseczce, gdzieś pomiędzy górami. Czułem się jak w filmie Greenawaya “Kucharz, złodziej, jego żona i jej kochanek”. Smak jako cel nadrzędny. 
Dobra, a z szarej, lub raczej kamienisto-dżunglowej rzeczywistości, to dziś dojechaliśmy tu z Luang Prabang. Po drodze Lobo docierał swój motorek po zmianie tłoka a ja koncentrowałem się na znalezieniu pozycji siedzącej żeby najmniej na wybojach bolało. 

Tym razem nie napalm ale wypalanie dżungli żeby wyrwać kawałek uprawnego pola






































Chip & Dale












































 
Po drodze własciwie jedna poważna przerwa przydarzyła nam nad rzekż, gdzie wzbudziliśmy zainteresowanie wszystkich dzieciaków z okolicznej wioski, popuszczaliśmy razem kaczki, schłodziliśmy się i pojechaliśmy dalej.
“Masz bloto na twarzy”




















L












































Luang Prabang – dawna stolica Laosu nie jest dużym miastem. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że jest małym miastem z dość rozbudowanym tzw. “pierdolnikiem” dla turystów (słowo to powstało chyba w Saigonie, gdzie nazwaliśmy tak dzielnice z guest housami i całą infrastrukturą dla backpackersów), pełnym “oryginalnego rękodzieła” i koralików, jakie można zobaczyć właściwie wszędzie.







Luang Prabang przywital nas monsunowym deszczem


Atmosfera tego miasta miała jednak coś szczególnego. Powolne, nienatrętne, leniwe i ciche (może poza momentami kiedy miejscowi podjeżdżali do nas, żeby pochwalić się najnowszym wynalazkiem, który być może niedługo zrewolucjonizuje biznes karaoke w Azji, czyli wielkim głośnikiem ze wzmacniaczem na kółeczkach z rozkladaną rączka jak walizka podróżna).

Uliczne życie w Luang Prabang


Pocztówki znad Mekongu




















Jakby czegoś brakowało w tym krajobrazie…


Wreszcie lokalni dealerzy się do czegoś przydali proponując nam wszelkie atrakcje narkotykowo – erotyczne. Uslyszeli w odpowiedzi: wiecie co, chcielibyśmy się po prostu piwa napić, może coś zjeść. Zaprowadzili nas na night market. Stragany pełne żarcia w środku nocy, wciąż trochę ludzi, jakaś muzyka. Właściwe miejsce o właściwej porze. Spotkaliśmy dwóch polskich fotografow, ktorzy opowiadali bardzo ciekawe historie z Birmy. Historie na tyle ciekawe, że zacząłem się poważnie zastanawiać czy tu nie wrócić za jakiś czas, żeby zwiedzić Birmę i oczywiście resztę Laosu.  


 


Dojechawszy do Luang Prabang bylismy dosc zmeczeni, z lenistwa spytalismy jakas Belgijke, gdzie mozemy znalezc fajny, tani guest house i okazalo sie to znow ciekawym wyborem. Niby w centrum a na uboczu, w sasiedztwie chlopakow grajacych w bule (bede sie trzymal swojego spolszczenia, nawet kiedy wspolautor uzywa nazwy oryginalnej), czegos w stylu salonu pieknosci chylacego sie ku upadkowi (doslownie) i salonu masazu.
Dotarlismy tu nielekko. Jechalismy 13.03. droga nr 13, mozna tak sobie tlumaczyc. Awaria motocykla (Lobowy zaczal sie przegrzewac, do tego troche luzow sie porobilo), zmeczenie, poddenerwowanie. Udalo nam sie przez dwa dni podreperowac motocykle (w wietnamskim warsztacie!), zmienic olej i przede wszystki dobrze sie wyspac i odpoczac, wiec jesli ktos liczy na zdjecia okolicznych wodospadow, jaskin, czy innych turystycznych atrakcji, prawdopodobnie bedzie rozczarowany. 


Z drogi!

Banany zebrane po drodze nie doczekaly sie zjedzenia..

 Dzieciaki jak zwykle ciekawskie

 Mijane wioski

Zdjecie drogowe;) 

 Kapiele rzeczne

 Mistrz Kierownicy

Maluchy od najmlodszych lat pracuja i pomagaja rodzinie
Wszechobecny Che
Jesli wezma nas na lodke z motorkami, to jutro robimy skrot rzeka ok 6 godz do Muang Khua, juz blisko niestety wietnamskiej granicy. Strasznie wszystko skracamy i biegamy. Jesli o mnie chodzi, moglbym tu zostac jeszcze ze 2 miesiace. Bilety jednak wykupione, goni nas do Hanoi, pozniej Saigon.
 
Hawk!
 

Założyciel bloga, podróżnik, osioł.