Łza Indii

Posted by

Sri Lanka z załoźenia miała być lenistwem, odpoczynkiem przed powrotem do Polski, plażą. Jadąc tam nie wiedziałem za wiele o tym miejscu. Miałem skojarzenia z herbatą Ceylon, czy Tamilskimi Tygrysami, niewiele więcej. Podejrzewałem, że będzie podobnie jak w Indiach, w końcu to prawie Indie. Na Sri Lankę mówi się nawet “Łza Indii”. Myliłem się trochę.
Miejscowi zupełnie różnią się od Hindusów. Wyglądają po prostu jak wyspiarze. Lekka nadwaga, nieustające uśmiechy na twarzach, dystans do życia ocierający się trochę o skrajne lenistwo, pozytywni.
Wylądowaliśmy ok. 3 w nocy na lotnisku i od razu poczuliśmy przyjemny morski klimat miejsca. Bardzo mili naciągacze zaproponowali nam swoje taksówki, hotele i inne luksusy w abstrakcyjnych cenach. Niby jak wszędzie, ale jak odmówiliśmy i powiedzieliśmy, że weźmiemy autobus, bez problemu wskazali nam przystanek i odpuścili. Miło. Zagadał mnie jakiś młody żołnierz pilnujący lotniska i rozkręcił się jak przewodnik turystyczny. Opowiadał mi o miejscach gdzie warto pojechać, jak to Sri Lanka jest przyjemna, bezpieczna i ciekawa. Gdyby nie mundur, ciężko uwierzyć że to żołnierz na służbie. Czekaliśmy na dworcu opędzając się od propozycji kierowców tuk-tuków, gdy podjechał autobus do Colombo. Właściwie mieliśmy jechać do Negombo, ale co tam, wsiedliśmy. Wczesnym rankiem na dworcu w stolicy poczułem zapach świeżego pieczywa. Różnego rodzaju bułeczki, krokiety i inne cuda nadziewane rybą, jajkiem, ziemniakami i innymi warzywami okazały się klasycznym lokalnym śniadaniem.

Poranek w piekarni

Po posiłku pełni sił zrezygnowaliśmy z odpoczynku w mieście i od razu wsiedliśmy w autobus do Mirissy – docelowej wioski na południowym wybrzeżu wyspy. Ciągle zaczepiali nas miejscowi, wszyscy uśmiechnięci, patrzyli na nas jak na jakieś zjawisko. Nic dziwnego, niewielu tu turystów o tej porze roku.
Z biegiem czasu zacząłem czuć się jak David Beckham. Nikt nie przechodził obojętnie, nawet nikt obojętnie nie przejeżdżał. Kierowcy i motocykliści z daleka trąbili i machali, przechodnie krzyczeli “hallo!”. Jednak życie celebryty na dłuższą metę jest męczące, więc zgodnie z założeniem przez większość czasu byczyliśmy się na plaży z dala od tłumu fanów 🙂
Przyjazd poza sezonem turystycznym, jak mawiał nasz noblista, ma plusy dodatnie i ujemne.
Domek (Cabana) jaki znalezliśmy był zdecydowanie plusem dodatnim. Powiem więcej, wygladało to tak, że nawet do głowy mi nie przyszło żeby oglądać jakieś inne, do tego za bardzo rozsądną cenę, podobno 1/4 ceny w sezonie. Gospodarz, trzydziestokilkuletni rozleniwiony wyspiarz o skomplikowanym imieniu, które w skrócie brzmiało chyba Nanu spędzał czas w swoim ośrodku razem z kolegami popijając arak i wspominając europejskie dziewczyny. Chyba każdy z nich miał “swoją dziewczynę” w Europie. Niektóre nie mówiły nawet po angielsku, ale miłość przecież ma własny język.

Gospodarz i jego kamanda

Minus był taki, że po domku łaziły wiewiórki 🙂



Plus był taki, że kokosy można było sobie nazbierać


Niestety nasza wizja wszechobecnych owoców morza za marne grosze okazała się typowym plusem ujemnym braku turystów. Restauracje były w większości pozamykane, wszechobecny był tylko ryż z curry. Jak już znaleźliśmy coś z owocami morza, okazało się, że funkcjonuje tu podwójny system cen, jeden dla miejscowych, drugi dla turystów. Menu turystyczne cenowo wygląda podobnie jak w Polsce, co po wizycie w Indiach znaczy BARDZO DROGO! W ramach protestu raz kupiliśmy tuńczyki od rybaków i zgrillowaliśmy je sobie na plaży, jednak w jedynej czynnej restauracji plażowej klimat był na tyle porządny, że parę razy daliśmy się im naciągnąć na lokalne ceny.
Anuśka gdzieś zgubiła też swój strój plażowy, więc trzeba było kupić nowy. Jaki problem kupić strój kąpielowy na turystycznej, wypoczynkowej wyspie? Po pół dnia poszukiwań i wycieczce do okolicznego miasteczka zostaliśmy skierowani do supermarketu Global. Szumnie brzmiące miejsce okazało się czymś w stylu naszych domów towarowych z czasów komunizmu, tylko prowadzonym przez Muzułmanów. Zawstydzony młody sprzedawca pokazał swoją kolekcję trzech zakurzonych kombinezonów, których głównym zadaniem było ukryć jak najwięcej, broń Allahu nie podkreślać żadnych kobiecych kształtów, a jednocześnie pozostać kostiumami kąpielowymi, nie nurkowymi. Nie było zbyt istotne który zostanie wybrany, bo i tak wiedziałem, że będzie niezły ubaw 🙂 Powiem tylko tyle, że moja towarzyszka wyglądała w tym na plaży jak coś pomiędzy bajkowym superbohaterem a pszczółką Mają. Zdjęć nie dołączę, ocenzurowane, sam się boję je oglądać.
Z nudów wypożyczyłem na dzień deskę surfingową, w końcu co może być trudnego w surfowaniu po fali? Nawet Australijczycy to potrafią! Deska okazała się jednak nadzwyczaj agresywna i nieposłuszna, po silnym uderzeniu dziobem deski w nos dałem za wygraną i oddałem się równie ambitnemu bieganiu za krabami.

Tez tak pływałem, z tą różnicą, że ja byłem na dole a fala na górze 🙂


Tak to sobie płynął czas przez palce, dniami na plaży bawiąc się z falami a wieczorami na tarasie zastanawiając się czy właśnie spadła gwiazda czy przeleciał świetlik. Nuuuuda. Wypożyczyłem w końcu jakiś skuter i jeżdżąc po okolicy udało mi się poznać trochę przypadkowych, ciekawych mieszkanców wyspy.

 

Typowy mieszkaniec wyspy w naturalnym otoczeniu

 

Wszyscy ciągle powtarzali, że teraz to nic się nie dzieje, nikogo nie ma, jest martwy sezon. Zastanawiające dlaczego. Temperatura w okolicach 30st, cieplutki, czysty ocean, piękne plaże. Monsun. Tyle, że tutaj monsun wygląda inaczej. Praktycznie na każdej stronie wyspy jest inny klimat, a że wyspę można przejechać ze wschodu na zachód w jeden dzień, zawsze można uciec do lepszej w danym okresie roku pogody. Opowiadałem miejscowym, że u nas w sezonie jest zimna woda w szaroburym morzu a tysiące turystów i tak przejeżdża setki km, żeby się tam znaleźć.

Plaża w Mirissie jest idealna. Brzeg porośnięty palmami kokosowymi i bananowcami, czysty piasek, duże fale, naturalny “basen” osłonięty skałami przed falami do pływania, do tego praktycznie pusto. Ciężko mi sobie wyobrazić to miejsce w sezonie, kiedy jak mówił nasz gospodarz, bawi się tu ok. 300 Rosjan obwieszonych złotymi łańcuchami.

Lenistwo zakończyło się plażową imprezką z udziałem wszystkich ośmiu tutejszych turystów i grupy miejscowych. Trzeba im przyznać, że nawet poza sezonem potrafią zadbać o klimat.

Sri Lanka podróżniczo jest jak salon odnowy biologicznej. Bezpieczna, miła, niewymagająca wysiłku, relaksująca, ale na dłuższą metę trochę nudna.
Do tego wieczorem są komary, wszędzie jest dużo piasku, dookoła rosną drzewa, które kojarzę z kwiatkami doniczkowymi mojej mamy, spadające kokosy mogą nawet zabić a w nocy fale nie przestają szumieć i dlatego wszyscy piją arak. Eeeee, czas wracać, teraz w Polsce też jest ciepło.

Właściwie to muszę się przyznać do małego oszustwa. Tego posta kończę już z Polski i pewnie dlatego jakoś mi nie idzie. Piszę na swoim komputerze, nikt nie liczy mi czasu, wirusy nie atakują zdjęć, nikt nie zagląda przez ramię, po prostu zbyt komfortowo.
Trzy Osły zmierzają więc końca swojej włóczęgi, bynamniej na razie.
Mam nadzieję, że czytelnicy bawili się przy tym równie dobrze jak autor.
Koniec transmisji.