Taksówkarze i cinkciarze

Posted by

Coś się zasiedziałem w tym Delhi. Na szczęście mam sporo czasu i nie muszę się nigdzie śpieszyć.
Zgadałem się wreszcie z koleżanką MaCzucha, z którą kiedyś byłem w Maroko.
Pomimo starań nie udało nam się ostatnio spotkać w Tajlandii, więc może w Indiach się uda!
Dojechała dopiero wieczorem więc zdecydowałem zostać jeszcze następny dzień żeby mieć trochę czasu dla siebie. Wieczór spędziliśmy przy gorzkiej żołądkowej i żałowaliśmy tego cały następny dzień…

Włócząc się po Delhi zastanawiało nas coraz bardziej czemu w każdym sklepie, hotelu, barze,  jest 3 razy więcej obsługi niż potrzeba. Dziwna sprawa, być może po prostu właściciel zatrudnia całą rodzinę ale dziwi przy tym fakt, że pomimo tylu ludzi do obsługi, nie ma komu zmyć podłogi, czy pościerać ze stołów. Zostałem wyedukowany kulinarnie i zjedliśmy pyszne samosa.

Nieostra MaCzucha i ostre samosa

 

Kostka lodu do rozbicia w oponie i dodania do lassi

Generalnie cały czas chodziliśmy ulicami mówiąc co pięć sekund: No! Thank you. MaCzucha już całkowicie wkurzona na Hindusów, ja jeszcze z dystansem i spokojem. Nic dziwnego, ona już w drodze od 7 miesięcy 🙂
Tu do poczytania jej perypetie http://pozytywka.wordpress.com/
Następnego dnia (19.04) wstałem o 6:30 i zapakowałem się na mojego nowego przyjaciela.
Royal Enfield, model Bullet. Klasyczny indyjski motocykl produkowany w fabryce broni w Madrasie. Ich hasło reklamowe to: “Made like a gun, goes like a bullet”.
Muszę przyznać że coś w tym jest. Ładnie wygląda, świetnie się prowadzi i przede wszystkim rewelacyjnie brzmi!

Ha!
Miało być tak pięknie, tylko ja, moj Enfield, przestrzeń i wiatr we włosach…
Na razie zabłądzilem w Delhi.
Udało mi się wyjechać po jakichś 3 godz. Trafiłem na gigantyczny korek i szybko zacząłem uczyć się zasad tutejszego ruchu ulicznego (a raczej ich braku).
Jak już pisałem poprzednio, ruch jest zwykle lewostronny, no chyba że po prawej jest więcej miejsca. Na skrzyżowaniu nie ma ustępowania pierwszeństwa, jest tylko wzajemne przeplatanie pojazdów.
Na światła nikt nie patrzy, tak samo jak na pieszych. Po jakimś czasie zaczęło mi się to podobać. Jak sobie przyopomnę stanie na jakimś pustym skrzyżowaniu w Polsce i czekanie na zielone, to faktycznie nie ma to sensu. O dziwo nie ma dużo wypadków, jakoś to wszystko hula.

Miasto to jedno, inny hardcore zaczyna się na drogach zamiejskich. Do tego wszystkiego dochodzą jeszcze ciężarówki – zabójcy TATA. Wielkie kolorowe odpowiedniki TIRów. Jak próbuje się je wyprzedzić, zwykle zajeżdżają drogę. Nie muszę chyba dodawać, że kierunkowskazy uważane tu są za zbędne fanaberie. Przeżyłem kilka zamachów TATA i teraz już wiem że jak zaczyna zajeżdżaż drogę, to od razu na maksa gaz, lub na maksa hamulec. Wyprzedzanie jest możliwe z obu stron, ciągłe używanie klaksonu jak najbardziej wskazane.
Jechałem do Jaipur, stolicy Rajasthanu. Miałem nadzieję być przed południem. Temperatura niestety była taka, że nie dało się jechać bez przerwy dłużej niż godzinę. Później woda, polanie głowy, posiedzenie w cieniu i dalej.
Byłem gdzieś na 15tą w Jaipur. Koło 16tej znalazłem hotel. Wywaliłem się pod wentylatorem i uświadomiłem sobie, że boli mnie głowa, mam gorączkę i jest mi niedobrze. 24 godziny spędziłem pod wentylatorem pijąc wodę, jeść nie mogłem. Zdiagnozowałem sobie udar słoneczny. Nie mogłem ruszyć się z pokoju, więc zainteresowałem się telewizorem, a konkretnie hinduskimi telenowelami. Kiedy zaczynałem powoli rozpoznawać bohaterów i rozumieć akcję, zrozumiałem że czas cos zrobić. Wreszcie wylazłem z pokoju z ręcznikiem na głowie i zastanawiałem się czy jest sens się dalej pchać w stronę pustyni Thar, czy odpuścić i jechać pod Himalaje się schłodzić. Zrobiło się co prawda trochę chłodniej (ok. 41 stopni), ale nie wiadomo jak długo się utrzyma.