Long way down

Posted by

Ostatnimi dniami Ladakh stał się dwa razy bardziej dostępny niż poprzednio, czyli droga z południa przez Manali została otwarta. Może nie oficjalnie, bo otwarcie co roku zapowiadane jest na 15 lipca, jednak jacyś prywatni przewoźnicy zaczęli oferować transport tą drogą. Spodziewałem się jeepów, jednak podstawili stare busy Mercedes. Do przekroczenią trzy wysokie zaśnieżone przełęcze. Tak to w jedyne 18 godzin przejechaliśmy ok. 400 km do Manali. Oczywiście dostaliśmy miejsca na tylnym kole z pewnością dlatego, żebyśmy przypadkiem nie zasnęli i mogli podziwiać widoki. Po dotarciu na miejsce mój błędnik zaplątał się gdzieś między żołądkiem i nerkami i prawie straciłem apetyt. Przeszło mi gdy dowiedziałem się że mają tu dobre ryby. Na początku mieliśmy pomysł żeby od razu wsiadać w autobus do Delhi, jednak postanowiliśmy dać Manali jeden dzień szansy.

Ekscytująca droga z Leh do Manali

Manali jest miasteczkiem – legendą. W latach 70-tych mekka hippisów, dziś mekka ludzi szukających śladów dawnego klimatu. Nowe miasto pełne jest hinduskich turystów i przypomina Krupówki w Zakopanem, stare miasto pełne jest ludzi którzy, jak ktoś mi powiedział, “już sami nie pamiętają kiedy ich wiza straciła ważność i mają to gdzieś” i wygląda jak handlowa uliczka gdziekolwiek. Wrażenie za to robi położenie miasta.
Dolina rzeki Beas, dookoła zielone góry, wszędzie życie, temperatura ok. 25 stopni, dużo zieleni, zupełnie inaczej niż w Ladakhu. Po przekroczeniu gór otoczenie całkowicie się zmieniło.
Nie mogłem jednak zrozumieć jak ludzie mogą tu spędzać tygodnie i miesiące. Dla mnie jeden dzień tam to o jakieś pół dnia za długo.

 

Praktyczny sposob zagospodarowania gorących źródeł




Nocny, publiczny autobus do Delhi był raczej pomyłką. Anuśka stwierdziła, że nie ma sensu parę groszy dopłacać i pojedziemy zwykłym autobusem a mi głupio było, jako prawie tubylcowi wymięknąć. Wysłałem ją do kasy po bilet żeby się trochę pośmiać ale poradziła sobie zaskakująco dobrze nie dając się wepchnąć Hindusom przed siebie. W autobusie okazało się jednak, że bilet jest na 11:45 w południe a nie w nocy, kasy były już zamknięte, więc musieliśmy kupić następny bilet u kierowcy. Około 450 km do Delhi jechaliśmy kolejne 18 godzin w autobusie pełnym ludzi z siedzeniami za małymi żeby zmieścić nogi, nie mowiąc już o ich rozprostowaniu. Pomysleć że kosztowało nas to więcej niż szybki autobus z rozkładanymi siedzeniami.
Im dalej na południe, tym stawalo się coraz goręcej. Kilka godzin przed Delhi było już ok. 40 stopni i wilgotne lepkie powietrze. Udało nam się jakoś doturlać, znów Paharganj, tym razem już wypróbowany nocleg. Znów zaczepki uliczne, skąd jesteśmy, jak długo, czy nam się podoba, itp. Przy pytaniu, który raz jestem w Delhi, uświadomiłem sobie że już czwarty. Jakoś tak wyszło, że Delhi było zawsze moim miejscem przesiadkowym.
Zostaliśmy dzień, żeby załatwić przedłużenie moich biletów, bo w międzyczasie straciły ważność. Przy okazji zobaczyliśmy dzielnicę biznesową która wyglądała prawie jak każda inna dzielnica biznesowa na świecie, ale było w tym wciąż coś hinduskiego. Wieżowce ze stali i szkła a pod nimi na ulicy sunie wychudzony staruszek na rikszy. Tym razem poruszaliśmy się delhijskim metrem. Opłacalo się, choćby ze względu na klimatyzację. Pomimo wyraźnej mapy z istniejącymi liniami, niektóre linie są jeszcze w trakcie budowy i trzeba wspierać się autobusami. Ciągle budują brakujące fragmenty. Mam nadzieję, że nie skończy się jak z budową “najdłuższego tunelu na świecie”, gdzieś pod Kalka. Jedno z największych przedsięwzięć budowlanych w Indiach skończyło się fiaskiem, ponieważ wiercone z obu stron góry tunele ostatecznie się nie spotkały w połowie drogi. Miejsce to było też grobem głównego inżyniera, który popełnił tam samobójstwo.

 

 

 

Delhi bloody Delhi

Bez większych problemów dostaliśmy się na lot do Chennai, gdzie od razu chcialiśmy złapać lot do Colombo. Udało się dostać bilety i wszystko szło podejrzanie dobrze. Kilka kontroli bezpieczeństwa i postarunek policji imigracyjnej. Oficer spokojnie obejrzał mój paszport, po czym spytał czemu się nie zarejestrowałem po powrocie z Nepalu. Trochę się zdziwiłem bo rejestrowałem się czasami kilka razy dziennie w różnych dziwnych posterunkach. On jednak stwierdził, że powinienem się zarejestrować w urzędzie imigracyjnym. Zacząłem się denerwować, powiedziałem że przecież właśnie wyjeżdżam z Indii na Sri Lankę i jak chce to może mnie zarejestrować gdzie mu się podoba. Pokrzyczałem sobie troszkę, on w tym czasie spokojnie przedarł mój bilet i powiedział, że dziś nie polecę. Chyba już całkiem straciłem panowanie nad sobą, bo wyprowadził mnie stamtąd jakiś chłopak z linii lotniczych. Zadzwonił do urzędu imigracyjnego i dał mi adres.
Pojechaliśmy motorikszą. Wielki budynek, mnóstwo ludzi, gigantyczna kolejka nie wiadomo do czego. Pytam ludzi gdzie mam iść się zarejestrować i każdy odsyła mnie do innych drzwi. W końcu zostaję oddelegowany do oficera który wypisuje mi co mam załatwić do rejestacji: 2 zdjęcia, ksero paszportu, ksero wizy, list z prośbą o rejestrację(!), aplikację, list z miejca pobytu w Indiach. Tłumaczę więc że moje miejsce pobytu w Chennai to lotnisko, po prostu chce stąd wylecieć, nie potrzebuję tej rejestracji i jeśli oni potrzebują to niech mnie zarejestrują i już. Nie. Ostatecznie ląduję w gabinecie u szefa biura imigracyjnego. Spokojnie opowiadam mu moją historię mając nadzieję, że wyczuje w tym kafkowski klimat i paranoję jaką może odczuć turysta w zetknięciu z hinduską biurokracją, on słucha, nie przerywa, po czym siada, patrzy mi w oczy i mowi: nie ma sensu, żebym mówił co tak właściwie w takiej sytuacji powinieneś zrobić, bo nie masz na to czasu. Powiem ci co można zrobić żeby w miarę sprawnie to załatwić. Najlepiej znajdź jakiś guest house, zamelduj się tam, weź list potwierdzający, że jesteś tam zameldowany i przynieś do nas. Wtedy bez problemu dostaniesz rejestrację i będziesz mogł wylecieć. W ten sposób na kilka godzin zamieszkaliśmy w obskurnym guest housie ze świątynią za oknem. Plus był taki, że spróbowaliśmy południowoindyjskiej kuchni, która zdecydowanie różni się od kuchni północy i mieliśmy gdzie wziąć prysznic. Minus był taki, że Anuśka popadła w konflikt z miejscowym klanem transwestytów i bała się wyjść później na ulicę.
Tak właśnie po całym dniu w Chennai zostalem ZAREJESTROWANY i mogłem wylecieć.

Widok z okna guest housu: Świątynia Ronaldo