Wracając do Saigonu czułem się jak byśmy wracali do domu. Lokalny folklor tego miejsca ciągle mnie fascynuje. Pewnie wiele osób ma inne zdanie, ale wg mnie Saigon ma zdecydowanie lepsze wibracje niż Hanoi. Kwestia gustu. Ostatnio Lobo przypomniał stare powiedzenie naszego znajomego: “jeden lubi pomarańcze a drugi jak mu nogi śmierdzą”. Sprawdzone miejscówki na owocowe koktajle uliczne, jedzenie, czy posiedzenie przy piwku wieczorem uzupełnialiśmy o nowe miejsca.
Cholon – miejscowe chinatown nie jest zbyt imponujące. Nie ma co liczyć na powtórkę z Bangkoku, gdzie cały zgiełk, zapachy, dźwięki, kolory atakują z każdej strony aż do granic wytrzymałości. Tutejsze chinatown jest po prostu chińską dzielnicą. Trochę inny język, jedzenie uliczne, zabudowa, ale bez szaleństw.
Buddyjska Pagoda w Cholon – chińskiej dzielnicy Saigonu |
Wieczorem daliśmy się naciągnąć na najdroższe dotychczas piwo w ponoć kultowej knajpie “Apocalypse Now”. Mogę tylko powiedzieć, że kultowy to był film, a knajpa wygląda jak jeden z barów o nazwie “Underground” jakie można znaleźć w każdym polskim miasteczku. Ewidentnie miejscowi mają inne ceny i sporo ich się tam bawiło, nas nie było stać, ani nie mieliśmy ochoty zostawać na drugą puszkę 0,3 lokalnego półszatanskiego piwa 333. Wieczorne szwędanie miało zasadniczo jeden cel: znaleźć lokalny Acoustic Bar. Nie było łatwo, droga prowadziła nas przez knajpę gdzie mała, sprytna Meksykanka wyposażona w zestaw gestów Marlyn Monroe śpiewała latynoskie szlagiery przy akompaniamencie swojego Maestro. Następnym punktem była restauracja z bardzo poważną, ale cichutką muzyką na żywo. Wreszcie znaleźliśmy Acoustic, gdzie przywitał nas tłum ludzi dookoła sceny, na której wietnamski wokalista wymachiwał długimi włosami w rytm ciężkiego grania swoich kompanów. Ceny wysokie, ale jak wyjaśnił mi jakiś miejscowy, ceny zawierały jakby wejściówki. Później było już tylko gorzej, jakieś cukierkowe pseudorockowe kapele zmusiły nas do wyjścia.
Postanowiliśmy drugi raz na tej wyprawie skorzystać z opcji organizowanej wycieczki, wiedzieliśmy czym to śmierdzi, zwlaszcza że było dość tanie jak na odległość i czas. Tak czy inaczej chcieliśmy zobaczyć słynne podziemne tunele Vietkongu, a Lobo jeszcze przed wyjazdem zażyczył sobie strzelanie z kałasza. Bilety do Cu Chi tunnels kupiliśmy na parterze naszego guesthousu, gdzie dwie wietnamki prowadziły agencję turystyczną. Jedna z nich wyglądała dokładnie jak Lucy Liu w Kill Bill, ten sam beznamiętny wyraz twarzy, druga uśmiechnięta, ale już bez skojarzeń filmowych. “Wodzirej” wycieczki zaczął tłumaczyć wszystkim w busie co i jak będziemy robić, po jakimś czasie obraził się że nikt go nie słucha i zamilkł. Nie tyle był ignorowany co raczej nie rozumiany przez większość uczestników z powodu stosowania dość lokalnej odmiany angielskiego.
Na miejscu park dla turystów z prezentacją wejść do tuneli, klasycznych pułapek, sposobu życia Vietkongu w tunelach i oczywiście możliwością strzelania z kalashnikowa (za opłatą prawie trzykrotnie wyższą niż wycieczka). Przeszliśmy na czworaka fragment tuneli specjalnie powiększony dla zachodnich turystów, obejrzeliśmy propagandowy film dokumentalny, zdecydowaliśmy się wystrzelić symboliczną salwę z kalasznikowa i powrót do Saigonu. Jak na tak niesamowite miejsce to raczej średnio ciekawie to wyszło. A historia miejsca niesamowita. Ponad 200km podziemnych kanałów prowadzących na różne poziomy. Tunalami przemieszczali armię, przenosili broń, czy jedzenie. Pod ziemią oprócz przejść zorganizowali sypialnie, szkoły, szpitale, specjalną wentylację, pitną wodę i system antyzalewowy. Na wyjściach z tych kanałów amerykanie postawili sobie bazę i przez miesiąc zastanawiali się czemu tak dużo żołnierzy ginie co noc bez śladu. Miejsce to było palone napalmem, trute defoliantami i bombardowane. Amerykanie mieli rozkaz zrzucać tu nie wykorzystane w nalotach bomby przed powrotem do bazy. Dopiero dywanowe naloty B52 ostatecznie zniszczyły większość tuneli.
Wejście do tuneli |
Bamboo trap |
Vietkong knuje |
Wróciliśmy do Saigonu, gdzie wszystko jest trochę inne niż na początku się wydaje. Po pewnych nieporozumieniach w salonie masażu, zaczęliśmy się zastanawiać co by było, gdybyśmy zamówili w barze Tequile Bum Bum, na pewno nie miałoby to nic wspólnego z piciem.
Lost in translation |
Postanowiliśmy wreszcie uciec od zgiełku miasta i przede wszystkim odpoczać trochę po tych wakacjach. Dotarliśmy łódką do Vung Tau, gdzie znaleźliśmy olbrzymie posągi Jezusa, Marii, Buddy i Dżyngis-hana(?), ale niestety nie udalo się znaleźć spokojnej plaży. Tak dotarlismy do Ho Coc – malutkiej miejscówki nad Morzem Południowo – Chińskim, gdzie mamy dylematy wyłącznie pomiędzy plażą i dżunglą. Ołjee.
Nie narzekaliśmy na kolorowych sąsiadów |
Bywają piękniejsze plaże, ale tu chociaż było spokojnie |
Czerwone mrówki znów coś knują |