Vamos a la Laos

Posted by

Wyjeżdżając z Lao Bao właściwie nie mieliśmy pomysłu co dalej. Wietnam powoli stawał się męczacy a brak możliwości przedostania się z motorkami do Laosu oznaczał pozostanie tu na dłużej. Jedyną słuszną opcją wydawało się jechanie na północ, wzdłuż granicy wietnamsko-laotańskiej i ewentualnie próbowanie na innych przejściach granicznych. Wiedzieliśmy że niektórym się to udało, niektórzy musieli płacić łapówki, niektórzy zawrócili. Trzymaliśmy się tzw. trasy Ho Chi Minh w górach. Z czasem nic już nie zgadzało się z mapą i jedynym wyznacznikiem, że dobrze jedziemy był kierunek północny i wskazania zapytanych ludzi. Wioski w górach z czasem były coraz mniejsze, ostatecznie zamieniły się w małe skupiska domków na palach zbudowanych z bambusa i krytych liśćmi palmowymi.

 Przydrożne poletka ryżowe
 
Kąpiele rzeczne
Dżungla
Roboty drogowe

Powoli trzeba było rozglądać się w poszukiwaniu noclegu. Wiadome było, że nie znajdziemy nic w stylu guest housu, jednak spanie w dżungli raczej zostawialiśmy jako ostateczność. Idealnym rozwiązaniem w takiej sytuacji są tzw. dobrzy ludzie. Zatrzymaliśmy się na rozdrożu w barze (?). Kilku już lekko wystawionych Wietnamczyków i Laotańczykow pijących browary. Zamówiliśmy jedzenie i dwa małe piwa za które policzyli nas 100 dongów, nawet nie kryli się z tym, że po prostu chcą nas naciągnąć. To ok. 15 zł za obiad dla 2 osób i 2 piwa. Rozbój w prawie biały dzień!

Zapytaliśmy o nocleg, najpierw poradzili nam jechać do oddalonego o 2,5 godziny miasta, poźniej zaoferowali nocleg na miejscu na deskach w wiacie chyba za 200D. Podziękowaliśmy ślicznie za taką gościnność, z niechęcią odpaliliśmy motorki i pojechaliśmy dalej. Zrobiło się ciemno. Lobo miał tylko krótkie światła (bardzo krótkie), moje zaś oświetlały korony drzew. Po jakiś 25km serpentyn dojechaliśmy do wioski. Zatrzymaliśmy się przy sklepie i na migi pokazywaliśmy, że chcemy gdzieś spać. Babka ze sklepu zatrzymała dzieci na rowerach, te pomachały żeby jechać za nimi i tak dotarliśmy do ich rodzinnego domu.

Rodzina wietnamska, czyli dziadkowie (kombatanci wojenni), rodzice, chyba wuj i 6 dzieciaków w wieku 5-14 lat. Profilaktycznie zapytaliśmy ile chcieliby za przenocowanie nas (po wietnamsku oczywiście). Pomachali rękami, że nie chcą nic i zapraszają. Bardzo ciekawy wieczór. Wzajemna nauka języków i popijanie herbaty (a na koniec cytrynówki lubelskiej). Mieszkanie nie zamykane, dość mocno zintegrowane z okoliczną dżunglą. Lobo zauważył pająka na ścianie, z którym zwykły gekon z pewnością nie miałby szans. Sypialnia wyglądała jak większe łóżko piętrowe. Na górze spadli rodzice z dziećmi, na dole my. Dziadkowie mieli osobny dom. Nasze “łóżko” miało szansę pozbawić nas bólu kręgoslupów po motorkach, jednak mi w spokojnym śnie przeszkadzał piesek, który całą noc szarpał pod łóżkiem mój plecak, a Lobo oczywiście się nie mieścił. Wstaliśmy o świcie obudzeni przez krzyczące dzieciaki. Zjedliśmy szybkie proste śniadanie i delikatnie zasugerowano nam, że trzeba się zbierać bo dzieci do szkoły a rodzice do roboty.

Najciekawszy nocleg w Wietnamie (cyt. Loba, One Dollar Hotel)

Pozytywnie naładowani, skoro świt ruszyliśmy dalej na północ.
Znów monotonia drogi. Przystanki na kawę, te same gadki z miejscowymi. Lobo całkiem trafnie opisał ten schemat: najpierw wszyscy mówią do nas różne rzeczy po wietnamsku, upewniają się, że naprawdę nie rozumiemy, wysyłaja kogoś, żeby zawołał tego “uczonego”, po czym się zjawia i mówi: Hallo.
Tyle, czasem dopełnia pytaniem o imię lub skąd jesteśmy.

A prawda! From Poland nie działa. Wszyscy od razu krzyczą: aaa! Holland! Futbol! Musieliśmy zawsze tłumaczyć, że to nie Holland i absolutnie nie należy kojarzyć naszego kraju z dobrym futbolem, dopóki nie poznaliśmy wietnamskiego określenia naszego kraju, czyli Balan. Od tamtej pory standardowe gadki szły szybciej. Coraz bardziej jednak sama droga, powtarzalność sytuacji i pazerność miejscowych dawała nam się we znaki. Kulminacją była kawa wypita po drodze w jakiejś budzie, gdzie miła, młoda Wietnamka stwierdziła, że powinniśmy kupić jej nowy słomkowy kapelusz, bo ma podarty. Daliśmy 100D (15zł) i nie mogliśmy doprosić się reszty. Kawa tu zawsze koszuje 10D, jednak ona przy całej knajpie upierała się, że u niej kawa jest po 50. Po 10 minutowej bezsensownej kłótni i rzuceniu przez Loba dość drastycznej jak za to przewinienie klątwy (coś o jej dzieciach zjedzonych przez jaszczurki) pojechaliśmy dalej, całkowicie już wkurzeni.

Najdroższa kawa w Wietnamie

Podczas jedzenia przydrożnego obiadu, milicjanci którym nasze przybycie uniemożliwiło skończenie flaszki, odczepili od motorka Loba zegarek i chwiejnym krokiem udali się z nim w niewiadomym kierunku pilnować ładu i porządku swojego socjalistycznego kraju. Zapewne zegarek był kluczowym dowodem w jakimś ważnym śledztwie, nie dowiedzieliśmy się jednak tego, bo zauważyliśmy jego brak zbyt późno by kogokolwiek już pytać.
Jak nie trudno się domyśleć, naprawdę potrzebowaliśmy przerwy.

Spotkania w przydrożnych barach
Robimy za atrakcję turystyczną dla dzieciaków

Jadąc do przejścia granicznego w Cha Lo, spodziewałem się ostrej przeprawy, ale tym razem nie chcieliśmy się poddać bez walki do końca. Przygotowaliśmy sobie 20USD na ewentualną łapówkę dla celnika i pełni nadziei na odpoczynek od Wietnamu wyjechaliśmy na przejście.
Po stronie wietnamskiej celnik dość długo sprawdzał nasze paszporty, jednak chęć wywiezienia przez nas dobra narodowego w postaci dwóch rozklekotanych motorków, zdawała się go zupełnie nie interesować.
Ostatecznie wbił pieczątki wyjazdowe i zdziwieni pojechaliśmy w stronę posterunku laotańskiego.
“Posterunek laotański” to bardzo huczne słowa.
Kilka baraków, przed nimi zrobione specjalne poletko, na którym celnicy bez koszulek grają w bule. Jeden z nich na razie stwierdził że jakąś deklarację na motorki trzeba wypełnić, później zmienił zdanie i ostatecznie puścili nas bez nawet jednego ale.
A jeszcze 2 dni wcześniej, 100km na południe elokwetny celnik z biegłym angielskim zapewniał, że to jest absolutnie zakazane na podstawie umowy międzypaństwowej i obowiązuje jak najbardziej na całej granicy niezależnie od przejścia.

Tu mała rada: jeśli ktoś chce przemycić motorki do Laosu, lepiej próbować na małych przejściach granicznych, jak np. Cha Lo.
Ok, to następny post z Laosu.
Ufff…

Aha, zwycięzcami naszego konkursu zostały:
Anna K. oraz Katarzyna Z.
Nie wykluczamy nagród pocieszenia 😉

Hawk!

Założyciel bloga, podróżnik, osioł.