Typowe zabudowy okolicznych wiosek
Wyjechaliśmy do Laosu tacy szczęliwi, że aż prosiliśmy się o ściągnięcie na ziemię, co też miejscowi momentalnie uczynili. Kilkanaście kilometrów za granicą znaleźliśmy guest house. Cena jakiej sobie zażyczyli bynajmniej nie należała do atrakcyjnych a nawet była najdroższa jak dotychczas. 270 dongów to jakieś 12,5 USD, nawet nie było mowy o negocjacjach, wiedzieli że nie ma nic innego w pobliżu i jesteśmy w kropce. Podobną kasę zapłaciliśmy za kolację i dwa piwa. Zupełnie nie mogliśmy dogadać się co chcemy zjeść a mieliśmy tylko jedno wymaganie: żeby nie było tego za dużo. Ostatecznie przynieśli szamoczącego się koguta i pokazując na jego szyję gestem znanym z filmow mafijnych, zapytali czy go zjemy. Lobowi włączyły się wyrzuty sumienia, jednak ostatecznie się zgodziliśmy. Nie było warto, taki poczciwy kogut a tak nieumiejętnie go zrobili. Po prostu ugotowany, bardzo żylasty, nie doprawiony, porażka. Tłumaczyliśmy sobie nawzajem że zapłaciliśmy frycowe, ale to nie byli Laotańczycy, tylko Wietnamczycy (napisy w knajpie po wietnamsku), więc traktowaliśmy to bardziej jako przykre pożegnanie Wietnamu niż pierwszy nocleg w Laosie.
Pierwsze oznaki przekroczenia granicy widać było po ludziach. Nagle nikt specjalnie się nami nie interesował. Ludzie nie zaczepiali, co najwyżej uśmiechali się sympatycznie, dzieciaki nie biegały za nami i nie krzyczały “hallo”, wszystko toczyło się jakby bardziej leniwie. Nasze motorki też leniwie toczyły się do przodu by w końcu obrać plan trasy raczej offroadowy, z dala od głównych miast.
Codzienna przejażdżka -pozwala nabrać tlenu i pyłu w płuca
Traffic -codzienne laotańskie problemy
Droga z asfaltu przemieniła się w rudoczerwonawy, kamienisty trakt. Tak dojechaliśmy do wioski Ban Tha Lang.
Na mapie jest tu olbrzymie jezioro, w rzeczywistości to dżungla zalana powodzią a może zapora dla elektrowni wodnej. Znaleźliśmy bungalowa nad tym “jeziorem” za 50 tys. kipów (ok. 6 USD) i przez ostatnie dwa dni naszym głównym zajęciem jest gra w bule z miejscowym, który przy każdym rzucie powtarza 3 znane mu angielskie zwroty: Oh my god, good, now you. Po jakimś czasie sami zaczęliśmy tak mówić. Myślę że bez tych okrzyków ta gra musi być strasznie nudna.
Oczywiście nie jesteśmy tu dla przyjemności i nie obyłoby się bez wędkowania. Chcieliśmy wypożyczyć łódkę, takie kanoo z silnikiem spalinowym i wirnikiem ręcznie sterowanym, jednak dostaliśmy łódkę z załogą. Dwóch miejscowych chłopaków obwiozło nas po hektarach jeziora, gdzie wg nich powinniśmy złapać najlepsze ryby. Jezioro robi niesamowite wrażenie. Z wody wystają wyschnięte kikuty drzew, trochę kosmicznie to wszystko wygląda. Po ok. godzinie, Lobo stwierdził że coraz lepiej nam idzie. Nie chodziło mu bynajmniej o złowione trofea, raczej o coraz dalsze rzuty.
Fishing ekologiczny
Po ekologicznym wędkarstwie udaliśmy się z naszymi sternikami na to co potrafimy już trochę lepiej, czyli grę w bule. Stawka była ostra. 1 BeerLao za jedną wygraną, graliśmy drużynowo. Dość szybko dotarł do nas fakt sporej przewagi przeciwników, którzy w końcu grali u siebie. Ostatecznie skończyliśmy przegrywając 3:9 browarów. Po opróżnieniu trofeum wszyscy chwiejnym krokiem udali się na spoczynek.
Bule – nigdy nie wiadomo kiedy skończyć
Dwa dni lenistwa w tym zapomnianym zakątku świata było zbawienne. Wreszcie zwolniliśmy, odpoczęliśmy a nawet zaczęliśmy się już nudzić.
Czas ruszać dalej na północ.
Hawk
ps. Wszystkim Paniom życzymy samych dobrych rzeczy!
I udajemy się wypić ich zdrowie.
Papryczka – najlepsza z ostrą mrówką