Kapciaj się sam

Posted by

No dobra, to jest Lao. Hmmm… nie wiem jak o tym napisać, powiem wprost: Laos jak na razie całkowicie wpisuje się w moją wizje tego kraju przed przyjazdem. To absolutnie nie znaczy, że coś jest nie tak, po prostu nic tu mnie jeszcze nie rozczarowało. Podobno to ostatni kraj Azji płd-wsch gdzie jeszcze zostało trochę tradycyjnych kultur, prawdziwości nie dostosowanej do gustów turystów. Bardzo chciałem to tu spotkać… i się udało. Na pewno są tu miejsca kompletnie zrobione pod turystów, jak np. Vang Vien, gdzie nad Mekongiem jest cała infrastruktura dla tych, którzy przyjechali tu pochlać i spłynąć na dętce od ciągnika. Jednak takich miejsc staramy się omijać żeby nie psuć sobie wrażeń.

Zjechaliśmy trochę bardziej z ubitych szlaków i skierowaliśmy się w stronę drogi, której nie ma na mapie (na mapie jest tam gigantyczne jezioro), po kilku km skończył się asfalt, jechaliśmy po kamienistej drodze mijając kałuże przez 60 km, a później drugie tyle po asfalcie. Po drodze tylko dżungla i małe, prowizoryczne wioski. W wioskach gołe dzieciaki przebiegają przez “ulicę”, bawoły zajmują pół jezdni a kurczęta wbiegają pod koła. W każdej mijanej wiosce znajdzie się choć jedna uśmiechnięta postać, krzycząca do nas lokalne pozdrowienie czyli “sabaidi”.

Jak kraj, takie reklamy

Zbiorniki wojskowe na paliwo wykorzystane po wojnie jako łódki

Drogi bywają różne ale jak na razie wszystkie uznaliśmy za przejezdne

A, zapomnialem dodać, że jadę na ośle o imieniu Igor

Całą drogę starałem się tak usiąść, żeby jak najmniej bolało. Ostatecznie dojechaliśmy na miejsce, wioska wypadowa do 7km do jaskini którą można przepłynąć! Plan był prosty, cytując Waltera Sobchaka z Big Lebowskiego: “jeśli plan jest zbyt skomplikowany, to nigdy nie wychodzi.” Przyjeżdżamy, wysypiamy się, rano jedziemy do jaskini i koło południa wyjeżdżamy dalej na północ. Przyjechaliśmy i zachciało nam się jeść. Był już wieczór a my zjedliśmy tylko śniadanie. Wyszliśmy do wioski i oczywiście wybraliśmy najgłośniejszą budę, gdzie śpiewali karaoke. Dzień kobiet dość hucznie tu obchodzą. Dość szybko dogadaliśmy się z właścicielem lokalu. Pracował 6 lat w Uzbekistanie, Ukrainie i Białorusi, całkiem dobrze mówił po rosyjsku, trochę po angielsku, trochę po ukraińsku, chyba słyszalem też coś z hiszpańskiego i oczywiście po laotańsku i trochę w kalambury też grywał. Bardzo pozytywna para, on i jego żona, która wg historii życia jaką usłyszeliśmy, powinna mieć ok. 40 lat a wygladała na ok. 20! Tylko straszne pijaki.

Karaoke na Dzień Kobiet

Oczywiście rano były problemy z pobudką, jak się wreszcie zebraliśmy ok. 10tej, to w drodze złapał nas deszcz, nałożyłem worek na śmieci przebijając otwory na ręce i głowę i wróciliśmy do guest housu. Trochę nadrobiliśmy tym samym zaległości blogowe.

To nie jest dobry sposób żeby nie zmoknąć, ale lepszy niż żaden

No nie spodziewałem się po buddyjskim kraju takiego rozpasania. Strasznie dawno nie wypiłem tyle piwa co tutaj. Przy kolacji nie było inaczej. Było przyjęcie z okazji Dnia Kobiet. Grillowana kaczka, zielenina (sałata, anyż, mięta, ogórek) i oczywiście od cholery tzw. BeerLao. Piwo zwyczajne, nawet dobre, w porcjach po 0,6l podawane z lodem. Laotańczycy mają mnóstwo okazji do BeerLao. Przegrałeś w bule -pijesz, wygrałeś -pijesz, poznajemy się -pijesz, po 40 minutach siedzenia przy wspólnym stoliku i gestykulowania udaje nam się nawiązać nić porozumienia -pijesz. Wszystko jest pod kontrolą dopóki jest samo piwo, ostatecznie po to się tyle studiowało, żeby takie przeciwności losu nie mogły nas zatrzymać, czy choćby zwolnić. Prawdziwym gwoździem do trumny jest LaoLao – miejscowy bimber, sprzedawany w oranżadówkach.

Oczywiście zawsze na początku jest grzecznie, BeerLao, jedzonko, gadka-szmatka, aż nagle nie wiesz które już piwo pijesz na koszt właściciela i zaczyna być trochę niezręcznie, ty chcesz się jakoś z tego wykręcić, właściciel otwiera LaoLao… pomimo swojej polskiej głowy, taka mieszanka zdecydowanie kieruje mnie w stronę pokoju, czasem tylko pamiętając o zabraniu do łóżka butelki wody.

Miejscowy wybór alkoholi  

No strasznie wylajtowany naród (tak się już chyba nie mówi, ale akurat lubię to spolszczozapożyczenie), kolonizatorzy francuscy ponoć mawiali, że jak Wietnamczycy sadzą ryż, Kambodżanie patrzą jak rośnie, to Laotańczycy go słuchają. Leniwy tryb życia widać tu na każdym kroku. McDonalld’s raczej by się tu nie rozwinął, a jeśli nawet, byłaby tu najwolniejsza obsługa na świecie i zamiast Big Maca robiliby kulki z kleistego ryżu. Mało kto mówi tu po angielsku, ale nawet bariera językowa jest tu jakby mniej uciążliwa niż gdziekolwiek indziej.
Nikt nic od nas nie chce, nikt do niczego nie namawia, jest odrobinę drożej niż w Wietnamie, ale nie próbują naciągać na każdym kroku.
Jak na razie Laos wygląda dla mnie jak eldorado, szkoda że mamy tu tak mało czasu.

Przegląd lokalnej mody

Hawk.
ps. Kap Ciaj to miejscowe “dziękuję”

Założyciel bloga, podróżnik, osioł.