Ostatnio naszła mnie ochota na małe refleksje odnośnie samotnej podróży. Pewnie dlatego, że od kilku dni moja podróż już nie jest samotna. Dołączyla do mnie Anuśka, lądując brawurowo na najwyższym pasażerskim lotnisku na świecie w Leh.
Nowy pasażer 😉
Swoją drogą najwyższe lotnisko powinno być ułatwieniem, więcej problemów powinno sprawiać najniższe lotnisko, ale może się czepiam. Tak czy inaczej, 3500 m n.p.m. to dużo i mało. Dużo, bo już można poczuć chorobę wysokościową, mało bo żeby gdziekolwiek w okolicy się poruszać trzeba przekroczyć 5 tys. Dlatego drugiego dnia po przybyciu towarzystwa, wybraliśmy się w stronę doliny Nubry, przez przełęcz Khardung La. Tutaj wszyscy zgodnym chórem powtarzają że przełęcz jest na wysokości 5602 m n.p.m. i jest najwyższą przejezdną przełęczą na świecie. Faktycznie przełęcz ma 5359 m n.p.m. i jest niższa od tybetańskiej Suge La o dobre 200 m, ale tu nikt się do tego nie przyznaje. Rekord jest rekord i ma być na terenie Indii 🙂 Druga sprawa to przejezdność.
Wręczyłem mojej swieżo upieczonej towarzyszce podróży kask i poinformowałem, że załatwione permity mają ograniczony czas ważności, więc musimy wyjechać dziś. Poza tym decyzja ta była dobra ze względu na aklimatyzację. Skoro Anuśka dość dobrze czuła się na 3500 m, warto byłoby wjechać wyżej i zjechać trochę niżej na noc. Stare poczciwe zasady. Droga jak każda inna w okolicy. Szerokość ok. 3 m, serpentyny po zboczach, bezpieczeństwo gwarantuje trąbienie przed zakrętem, w niższych partiach asfalt, wyżej podziurawione klepisko. Mają tutaj taki zwyczaj przepuszczania wody nad drogą, co jest dość denerwujące zwłaszcza jak się jedzie motocyklem. Czasami trzeba przejeżdżać przez rwące strumyki o głębokości do 0,5 m. Dojechaliśmy do posterunku wojskowego ok. 300 m poniżej przełęczy. Poinformowano nas, że przełęcz jest “chwilowo” nieprzejezdna i trzeba czekać. Po ok. 3 godzinach i 5 herbatach czekania, postanowiliśmy zawrócić i spróbować następnego dnia. Jak sie później okazało, był to pierwszy objaw Pecha, który został naszym nowym towarzyszem przez najbliższe dni. Anuśka oraz motocykl wykazali nieznaczne objawy choroby wysokościowej, objawiające się głównie brakiem siły podczas przemieszczania.
“Kolejka” przed przełęczą Khardung La
Object in the mirror is closer than it appear
Jedna z najbardziej strategicznych dróg w Ladakhu prowadząca na przełęcz Khargung La
Wróciliśmy do doliny Indusu gdzie zauważyliśmy brak mojego śpiwora, który powinien być przymocowany do bagażnika. Pech nr 2. Nie znalazłem podobnego śpiwora w okolicznych sklepach więc stwierdziłem, że przecież bez śpiwora da się żyć i od tego czasu bazuję na kocach w miejscach noclegowych. 1 kg bagażu mniej.
Sielankowa dolina Indusu
Drugiego dnia przejechaliśmy Khardung La właściwie z rozpędu w kilka godzin. Ostatnie kilkaset metrów w górę przemoczyło i przemroziło nas troszeczkę, ale byliśmy po drugiej stronie i otworzył się dla nas zupełnie nowy, niesamowity widok doliny Nubry i otaczających ją gór.
Khardugn La – prawie najwyższa, czasem przejezdna przełęcz na świecie
Z motorem wśród zwierząt
Wszystko byłoby fajnie, gdyby wspomniany Pech nie dał o sobie znać. Złapaliśmy gumę
pośrodku niczego. Pech nr 3. Zdarza się, normalna sprawa. Odkręciłem koło, wyciągnąłem zapasową dętkę i wymieniłem przy pomocy dwóch narzędzi, które zabrałem ze sobą, czyli klucza 24 i kombinerek. Pompkę pożyczyli nam przejeżdżający motocykliści. Jednak po dobrych 10 minutach pompowania opona była wciąż miękka. Hmmm… Powtórka z rozrywki, rozebranie koła i tu zaskoczenie! Okazało się, że przeciąłem dętkę zakładając ją kluczem i kombinerkami. Próby klejenia kończyły się podobnie i po 3 godzinach męczarni postanowiliśmy jechać obciążonym motocyklem na flaku 20 km do wioski.
Pech nr 3
Dojechaliśmy do posterunku wojskowego przed wioską. Wojskowi oczywiście poczęstowali herbatą, wypytali skąd jesteśmy, jak nam się podoba i takie tam, jakby zupełnie nie mogli wczuć się w nasze położenie. Powoli zaczęło się ściemniać, mamy niesprawny motocykl i nie mamy gdzie spaą a oni pytają jak się nam podoba! Oczywiście stwierdzili, że nie ma w wiosce żadnego noclegu, jednak postanowiliśmy spróbować. Wymarzona wioska okazała się być złożona z ok. 10 domów, w tym kilku restauracji dla kierowców ciężarówek. Doczłapaliśmy kompletnie wykończeni i zaczęliśmy pytać o nocleg. Okazało się że owszem, jest tu coś w stylu guest housu, ale nie ma właściciela. Ostatecznie miejscowi naradzili się i stwierdzili, że ulokują nas tam bez jego wiedzy. Tak wylądowaliśmy w norze 3×3 m z łóżkami obłożonymi śmierdzącymi szmatami i kiblem 200 m na prawo za ostatnią chałupą. Już mieliśmy zasypiać, gdy pojawił się właściciel i zamienił nam norę na normalny pokój z łazienką i zbawienną możliwością dostania wiadra gorącej wody.
Brawurowa ucieczka z wioski Khalsar, na i w autobusie
Pewnego razu w wiosce Diskit
Rano pojechaliśmy razem z odkręconym kołem do największej wioski doliny Nubry – Distic, którą zapamiętam ze względu na dostępność takich zdobyczy cywilizacji jak warsztat. Dętka została fachowo wymieniona, jednak w całej wiosce nie byliśmy w stanie kupić opony 19″ a nasza była kompletnie pocięta po jeździe na flaku. Miejscowy machanik obejrzał ją wprawnym okiem i stwierdził że jest jeszcze całkiem ok i możemy jechać 🙂 Za dużego wyboru nie mieliśmy. Naprawa skończyła się sesją fotograficzną z okolicznymi dzieciakami, jak zwykle usmiechniętymi i uwielbiającymi pozować.
Okoliczne dzieciaki
Przy okazji mogliśmy zwiedzić kolejne zadziwiające miejsce, które jest częstym celem hinduskiej turystyki, czyli małą pustynię pośrodku gór ze strumykiem przepływającym przez środek, gdzie Hindusi przyjeżdżają pojeździć na wielbłądach 🙂 Kolejny genialny pomysł na skecz Monty Pythona.
Osioł na pustyni pomiędzy górami – tylko tutaj!
Starając się za dużo nie myśleć o stanie opony, pojechaliśmy się trochę zrelaksować w stronę zaznaczonych na mapie gorący źródeł w miejscowości Panamik. Poczytałem coś o tym i ciągle tłukło mi się w głowie stwierdzenie “dingy hot springs”. Ostatecznie postanowiłem sprawdzić w słowniku co oznacza to zagadkowe dla mnie słowo “dingy”… Pech nr 4.
Obskurne gorące źródła powstają wtedy, gdy ktoś próbuje zagospodarować naturalne zasoby, jednocześnie nie mając zielonego pojęcia o naturze.
Wybetonowane ujęcia sprawiały wrażenie bardziej kibla niż gorących źródeł. Namęczyłem się trochę żeby zrobić tam zdjęcia na których będzie to wyglądać ładnie, chyba bardziej żeby pocieszyć samego siebie, niż oddać rzeczywisty obraz otoczenia.
Rano wyruszyliśmy w drogę powrotną w stronę przełęczy. Jechało się jakoś dziwnie dobrze, powinienem się wcześniej domyśleć że jest jakby zbyt sielankowo. Zatrzymałem się na przerwę i zauważyliśmy brak Anuśki plecaka podręcznego. Pech nr 5.
Jechaliśmy w stronę przełęczy, gdy przy znajomym posterunku wojskowym znów poczułem charakterystyczne zachowanie motocykle bez powietrza z tyłu. Pech nr 6.
Odkręciłem koło i zacząłem naprawę. Zatrzymała się wojskowa ciężarówka i wysiadło sześciu żołnierzy chętnych do pomocy. Pech nr 7.
Zmarnowali mi wszystkie 3 łatki, przyklejając je złą stronę i nie czekając aż klej wyschnie. Na koniec spojrzeli na mnie, zasalutowali, powiedzieli “No success, sir!”. Nie wierzyłem w to co się dzieje. Wtedy chyba naprawdę zrozumiałem jak musiał się czuć Josef K. w “Procesie” Kafki. Na koniec usłyszałem żebym zapamiętał, ze “Indian Army always helpful” i odjechali. No co zrobić? Misje wojskowe dzielą się na te zakończone sukcesem i niepowodzeniem, normalne. Nie wiem czego oczekiwałem.
Do tego jakiś mały, chudy, wąsaty, ubrany w moro człowiek, spojrzal na mnie w góręe i powiedział “I’m very danger”, gdy próbowałem wyrwać im to co zostało z mojej dętki.
Tu należałoby napisać małą dygresję na temat Indian Army. W stanie Jammu and Kashmir jest ich po prostu pełno. Zwłaszcza w Srinagarze, gdzie mają zasieki na każdym rogu ulicy, a nawet dwa plywające posterunki na jeziorze Dal. Tak czy inaczej, jak im się lepiej przyjrzeć, sprawiają wrażenie trochę roztargnionych. Jeden flirtuje z dziewczyną przez komórkę, drugi znudzony podparty o swój karabin w ten sposób, że ma lufę wycelowaną we własną brodę, trzeci dłubie w nosie beztrosko machając jakimś granatnikiem tuż przy szkole… a jak już zatrzymają takiego zachodniego turystę, to nie wiadomo, czy jest się na posterunku, czy na rodzinnych imieninach. Herbatka, woda, ciasteczka, skąd jesteś? Jak ci się podoba? Czy zima w Polsce jest bardzo zimna? Najlepszy sposób, to się nie zatrzymywać. Jak się po prostu przejedzie, to ewentualnie machną ręką czy krzykną, ale w duszy pewnie sami się cieszą że nie muszą się ruszać i rejestrować przejazd kolejnego turysty. Ciężko mi jakoś teraz wyobrazić sobie, że oni potrafią walczyć na wojnie. Okazuje się jednak że potrafią. Szczycą się najwyżej położonym na świecie czynnym konfliktem zbrojnym (6400 m n.p.m., wojna z Pakistanem). Nie mogę wybrazić sobie walk zbrojnych na takiej wysokości, ale czego się nie robi dla rekordu.
Indian Army w akcji
Ostatecznie zatrzymał się jakiś poczciwy człowiek, wyjął zapasową dętkę i już myślałem że wybawił nas z opresji, gdyby nie… Pech nr 8.
Dętka znów przecięta przy zakładaniu. Nie wiem swoją drogą co jest nie tak z tą hinduską gumą. Żeby przeciąć tak łatwo dętkę płaskim kluczem? Myślę że ta zagadka może być trochę związana z wielodzietnością tutejszych rodzin.
Na szczęście napotkany Ladakijczyk z uporem godnym podziwu skleił dętkę i mogliśmy odjechać z magicznego posterunku. Wspomnienia jednak pozostały i teraz już wiem, że sześciu hinduskich żołnierzy nie wystarczy żeby skleić dętkę, nie dziwię się wcale, że jest ich tu tylu, żeby utrzymać pokój w Kaszmirze, chociaż co jakiś czas i tak jest “no success”. W zeszłych dwóch tygodniach zginęło 11 ludzi. No success…
Zaczynam trochę za bardzo odbiegać od tematyki radosnej, optymistyczej, podróżniczej. Już wracam.
Żeby nie było że tylko pech, Nubra Valley jest naprawdę piękna 😉
Dolina Nubry
Ciągle ktoś z ciekawości zaczepia i zadaje zestaw standardowych pytań. Skąd jestem, jak mi się podoba, jak długo podróżuję, gdzie byłem, jak się nazywam i co znaczy moje imię. Mam ochotę sparafrazować zawsze Buck’a z Pulp Fiction, że polskie imiona nic nie znaczą, ale zwykle kombinuję że to od Arkadii albo coś.
W Distik zaczepił mnie jakiś Hindus takim pytaniem, śpieszyłem się do łazienki i powiedziałem, że nie wiem co to znaczy. Gość miał ze150 cm wzrostu i pierwszy wąsik na twarzy. Spytałem w ramach rewanżu co znaczy jego imię? Odpowiedział że znaczy “władca świata”.
Wracając udało się przejechać przełęcz bez większych przeszkód. Anuśka czuła się coraz lepiej, motocykl za to coraz gorzej. Nic w przyrodzie nie ginie. Zajechałem do wypożyczalni, zrobiłem głupią minę, powiedziałem że się zepsuło co nieco i że trzeba naprawić. Ostatecznie okazało się że motocykl jest w dużo gorszym stanie niż myślałem (sprzęgło i hamulce na wykończeniu, opona, filtr, itp.) i chłopaki zaproponowali coś w zastępstwie. Po przetestowaniu czterech podobnych wybrałem jakiegoś denata tylko dlatego, że miał biegi i hamulec po odpowiedniej stronie.
Chcieliśmy pojechać nad jezioro Tso Pangong, tylko oczywiście trzeba było wcześniej przejechać przez przełęcz Chang La, która też jest powyżej 5000 m. W połowie drogi z chęcią zamieniłbym ten motocykl na dobry rower. Odkręciłem pokrywę filtra powietrza żeby przekonać się że żadnego filtra tam nie ma, czyli już ktoś wcześniej postanowił dać mu “złoty strzał” tlenu na dużej wysokości. Wtedy uświadomiłem sobie, że zabieramy tą maszynę w ostatnią podróż, po której nie będzie już sensu odstawiać jej nawet do warsztatu.
Przed zachodem slońca dojechaliśmy do “wioski” Lukung nad jeziorem, składającej się z kilku namiotów. Na szczęście nie mieli miejsc noclegowych i pojechaliśmy 7 km dalej do wioski Spangmik – ostatniego miejsca w stronę granicy tybetańskiej, czy jak kto woli chińskiej, otwartego dla turystów. W wiosce praktycznie każda chałupa pełniła funcje noclegowe w formie tzw. home stay. Pierwszą noc zostaliśmy w miejscu, które zapamiętam jako Pech nr 9, gdzie zostawiłem czołówkę i jak po nią wróciłem, gospodyni bardzo poddenerwowana zapewniała że na pewno jej tu nie ma. Poza tym nocleg dość odbiegał od moich niezbyt wygórowanych standardów.
Ale robakow nie bylo!
Później znalezliśmy porządną chałupę, nawet z kiblem niedaleko, prowadzoną przez sympatycznego Ladakhijczyka.
Jezioro Pangong robi naprawdę duże wrażenie, zwłaszcza przez położenie pomiędzy górami i błękitny kolor wody. Wspięliśmy się na okoliczne wzgórze i odsłonił się nam widok na kilkadziesiąt km jeziora dalej w stronę granicy.
Jezioro Pangong
Przy okazji Anuśka stwierdziła że odpuszczenie trekkingu i zostanie na motorze to był genialny pomysł. Spacery na tej wysokości są jakby nie patrzeć bardziej męczące. W przeddzień wyjazdu dojechało do nas kilku indyjskich motocyklistów którzy okazali się niezwykle nieprzydatni w próbie naprawy naszego motocykla. Odkręciłem gaźnik i starałem się coś jeszcze z niego wycisnąć, gdy nowi koledzy stanowczo twierdzili, że mam zapchany filtr powietrza i na nic się nie zdało tłumaczenie, że już dawno filtra nie mam. Do tego Pech nr 10. Przy próbie odjazdu okazało się że złapaliśmy gumę. Tym razem zabrałem łyżkę do opon i obyło się bez zbędnych komplikacji. Zrobiło się jednak trochę późno na podróż i zostaliśmy w okolicy dzień dłużej. Najpierw zatrzymał nas jakiś wojskowy (Pech nr 11), bo zrobiłem sobie skrót przez stary poligon. Skończyło się klasycznie, herbatka, zestaw pytań o zimę w Polsce, pół godziny w plecy. Później rozpaliliśmy ognisko i z braku kurczaka upiekliśmy warzywa. Niestety pośród pomidorow i bakłażanów zaplątały się papryczki chilli. Nie wiedziałem że przy skrajnie ostrym smaku w ustach i niemożliwości ugaszenia palenia, łapie dziwny rodzaj czkawki. Teraz już wiem, więc można potraktować to jako nowe doświadczenie, jednak nie jestem aż takim optymistą i wolę napisać raczej Pech nr 12.
Początkujaca pasterka
Miejscowy wyrób dywanów
Przełęcz Chang La to ciekawe wyzwanie dla umierającego motocykla
Niektórym nie było dane jej przekroczyć
Okoliczne wioski z góry
Stupa w miejscowości Shakti (obecnie Sakti, bo poprzednia nazwa kojarzyła się zbyt hinduistycznie)
Przydrożna buddyjska Gompa
Następnego dnia udało nam się doturlać do Leh i złożyć zwłoki motocykla na ręce przedstawiciela wypożyczalni. Odpoczęliśmy, najedliśmy się jakichś tybetańskich zupek, Niemcy wygrali z Anglią 4:1, otworzyli drogę z Leh do Manali, na co w sumie trochę liczyliśmy.
W sumie nie tyle droga została oficjalnie otwarta, co jakiś prywatny przewoźnik uruchomił swoje busy na tej trasie. Dało to nam możliwość wyjechania z Ladakhu bezpośrednio na południe, bez wracania przez Kaszmir. Dało to też możliwość przyjazdu do Ladakhu izraelskich turystów, którzy bali się przejeżdżać przez Kaszmir, gdzie nie są uwielbiani i tygodniami czekali w Manali na otwarcie drogi. Nie chcę być posądzony o antysemityzm, ale izraelscy turyści naprawdę potrafią być “specyficzni”. W “Pozytywce” MaCzuchy http://pozytywka.wordpress.com/2010/06/03/manali / można przeczytać podobne do moich spostrzeżenia, więc nie będę kopiował.
Wszystkie znaki na ziemi i niebie mówiły po prostu, że czas się z Ladakhu zbierać, chociaż miejsce to było dla mnie jak dotychczas najciekawsze. Pustynne przestrzenie, bezkresne góry, idealna temperatura, mało turystów i przede wszystkim niesamowici ludzie. Można tu spędzić miesiące i się nie nudzić. Warto jednak pamiętać żeby wyjechać przed październikiem bo później do maja będzie to niemożliwe.