Dzień dobry! Przede wszystkim. Trzy Osły wracają po przerwie.
Może od początku powinienem zacząć.
Plan wyjazdu był taki, żeby nie trzeba było za dużo planowania, żeby było ciepło, tanio i ciekawie. Właściwie te kryteria spełnia wiele miejsc na świecie, np. dworzec w Kielcach w lipcu, ale z powodu większych wymagań odnośnie jedzenia, wybór padł na Azję południowo-wschodnią, konkretnie Wietnam i Laos.
Delegacja osłów na ten wyjazd jest dwuosobowa: Lobo i ja. Będą więc pewnie i różne punkty widzenia, bo wiadomo co cztery oczy to nie dwie ręce.
Tyle w ramach wstępu.
Przelot wykupiony w ukraińskim Aerosvicie zmienili nam na rosyjski Aeroflot. Nie najgorzej ale i nie najlepiej, ważne żeby doleciał do celu.
Warszawa-Moskwa bez większych niespodzianek, no może poza zagubieniem przeze mnie biletu w kiblu już po odprawie. Na szczęście wciąż leżał na podłodze jak wróciłem.
W Moskwie wylądowaliśmy na chyba najgorszym terminalu. Kolejka do sprawdzania paszportów była gorsza niż gdziekolwiek indziej do tej pory. Po ok. 2 godzinach stania w chaotycznym tłumie ludzi przybyłych kilkoma różnymi samolotami dotarliśmy do jedynej czynnej bramki magnetycznej.
Kolejne godziny oczekiwania spędziliśmy w towarzystwie Marty i Grześka (pozdrowienia), polskiej pary w drodze do Tajlandii.
Gdy powoli nasz lot się zbliżał a wciąż nie było go na tablicy odlotów, zaczęliśmy się lekko martwić, tzn. postanowliliśmy nie pić drugiego piwa tylko zapytać co jest grane. Okazało się że na tablicy wyświetlają loty tylko z jednego terminala i oczywiście nikomu przy przesiadce nie przyszło do głowy żeby pokierować nas na właściwy terminal. Skończyło się to sprintem przez całe lotnisko i spoceni wparowaliśmy w nasz teleport do Saigonu.
Ok. 10 godzin lotu, 10 stref czasowych od Polski.
Saigon przywitał nas słoneczną pogodą i ok. 30st. C. Wychodząc z lotniska byłem przygotowany na najgorsze. Nie patrząc na tłoczących się taksówkarzy poszukaliśmy lokalnego autobusu. 4000 dongów za osobę + drugie tyle za bagaż. Brzmi strasznie ale tutejsze ceny przypominają nasze przed denominacją. 8000 D to ok. 1zł.
Dojechaliśmy do Pham Ngu Lao – dzielnicy Saigonu robiącej za bazę turystyczną. Miejsce podobne do wielu innych. Tłumy ludzi, wąskie uliczki, motorki, riksze, turyści, tanie hosteliki, budy z żarciem, obok nich restauracje w zachodnim stylu dla tej części turystów, którzy jadą na drugi koniec świata, żeby zjeść pizzę i zapić hainekenem.
Zdziwiła mnie jednak czystość na ulicach i niezbyt duży traffic, którym straszną w każdym przewodniku.
Po sprawdzeniu kilku miejsc wzięliśmy bardzo przyzwoity pokoik z klimą, lodowką, tv i oknem na klatkę schodową za 12 USD. Hostel MiMi pkazał się dobrym miejscem z pozytywną obsługą.
Postanowiliśmy nie spieszyć się nigdzie, spokojnie odpocząć i przeczekać Jetlaga.
Jednak z tym Jetlagiem to ściama jakaą. Aeroflot nas oszukał 🙂
Pierwszy pożywny soczek dla ducha i ciała
Po szybkim ogarnięciu się poszliśmy na rekonesans okolicy połączony z aklimatyzacją i wymianą flory bakteryjnej.
Uliczne garkuchnie trzeba przyznać dają radę. Jest mięsko, makarony, ryż, świeże warzywa. Jest tylko jeden problem… zwykle to wszystko zalewane jest rosołem. Całość naprawdę dobrze smakuje, ale po zjedzeniu 3 zup dziennie ma się ochotę na coś nie pływającego. Po uważniejszym rozejrzeniu się można znaleźć owoce morza, saigonki (oczywiście), spring rolle i wiele rzeczy których jak na razie nie chcieliśmy jeść. Jednak żeby pojeść to trzeba najpierw powiedzieć co się chce, albo w przypadku naszej zupy, czego się nie chce. Powiedzieć najlepiej po wietnamsku, bo w ulicznych garkuchniach ukrytych trochę głębiej, gdzie jedzenie tańsze i lepsze, ludzie właściwie nie mówią po angielsku. Ostatecznie coraz więcej uczymy się wietnamskiego i machamy rękami. Z machania nawet coś wychodzi, bo nauka wietnamskiego z książki jest praktycznie niemożliwa. Poza potrzebą wypowiedzenia zwrotów typu: “ban co noi duoc tieng anh khong” trzeba je jeszcze odpowiednio intonować. Dlatego mniej więcej co 10 raz udaje nam się poprawnie powiedzieć “dziękuję” (poprawność zauważamy po wzbudzonym entuzjazmie).
Do tego oczywiście świeże soki z czego się chce i oczywiście kawa. Właściwie trzeba by powiedzieć koncentrat kawowy. Lubię mocną kawę, ale to co tutaj podają legalnie na każdym rogu mogę porównać jedynie z sytuacją, kiedy do słoika neski wleje się szklankę wody, doda cukru i lodu. Może dlatego wydaje się że tu nikt nie śpi, bo całą dobę jest zgiełk ludzi pobudzonych kawą.
Dobra, tyle jak na starter.
Namówię Loba, żeby pomógł z blogiem to coś może uzupełni.
Jak mawiają miejscowi
Tam biet
Pierwsze słowa w “Czasie Apokalipsy” zdają się pasować jak ulał