Phan Ngu Lao – backpackers heaven and hell

Posted by

Lotnisko Tan Sob Nhut w niczym nie odpowiadało naszym wyobrażeniom. Jest nowe, przestronne, czyste i wyjątkowo funkcjonalne. Szybko przeszliśmy przez bramki. Widząc pracowniczą wizę w paszporcie (sam nie wiem jak to się stało – sprawka magicznego pana Rysia) pani celniczka spytała Arka czy pracuje w Wietnamie. “Jeszcze nie” – odparł.

Pozostało teraz zdjąć skarpety, założyć sandały, zamienić parę dolarów na tysiące dongów (jak do tej pory najlepszy kurs był na lotnisku) i poszukać autobusu. Wrażenia z przejazdu do Phan Ngu Lau pouczające. Nie zauważyłem, żeby ktokoliwek z uczestników ruchu poruszał się z prędkością większą niż 50 km/h. Wszyscy się toczą co umożliwia na bezkolizyjne omijanie, wyprzedzanie, zawracanie, skręcanie, zmienianie pasa no i oczywiście jazdę pod prąd. Wydaje się, że na każde 2 metry kwadratowe tego miasta przypada skuter i 2-4 osoby. Słychać bezustanne brzęczenie motorków i szczekające klaksony, które nie są, jak na naszych drogach, przejawem wrogości czy frustracji, ale za pomocą których miejscowi określają swoją pozycję w przestrzeni i zamiary. Rodzaj echolokacji – wydedukowaliśmy – ale bez echa.
Włączanie się do ruchu i skręcanie w prawo odbywa się bez wglądu na sytuację na ulicy. Generalnie działa tu zasada: “Kto z tyłu ten uważa”. Uczynnym klaksonem informują o tym współużytkownicy sajgonowych dróg. Często.

Dojechaliśmydo wielkiego ronda z przystankiem autobusowym, stacją benzynową, ulicznymi kuchniami, straganami, morzem skuterów, przenośną wulkanizacją, sprzedawcami soków i owoców oraz zdezorientowanymi turystami czyli krajobrazem, jak się później okazało, typowym dla niemal każdej ulicy centrum Ho Chi Minh City. Chwilę nam zajęło obranie właściwego kierunku i po chwili mogliśmy wybrzydzać w cenach i jakości oferowanych nam pokoi hotelowych. Mimi hotel nie posiadał może dużej ilości gwiazdek, ale rekompensowaliśmy sobie to uroczym “balkonem” (na górę, przez okno, koło beczek z wodą na dachu). Widok na jedno z najruchliwszych skrzyżowań – róg Crazy Buffalo i Go2. Nocą nie sposób było odgadnąć co gra, co najmniej 3 różne imprezy dawały o sobie znać głośną muzyką. Raz słyszeliśmy The Doors albo nam się zdawało.

Rozejrzeliśmy się po okolicy i ostatecznie wylądaowaliśmy na balkonie w knajpce na roku przy majstersztyku inżynierii energetycznej (jak ta plątanina kabli funkcjonuje – nie pojmę). Przysiadło się do nas rodzeństwo z Tasmanii Frank i Jenny oraz kanadyjski nauczyciel angielskiego Davin. Była to wesoła kompania. Uwierzyli, że jesteśmy policjantami z Polski, mimo deficytu wąsów. Zazdroszczę im luzu.

Dziękuję za uwagę.