Pogoda nie rozpieszczała nas w Ban Na Hin (zwanym też Khoun Kham). Było dość ciepło lecz w nielicznych momentach lubił spaść deszcz. Tak się stało, gdy zostawiwszy spakowane motorki w informacji turystycznej szliśmy z przewodnikiem śieżką przez dżunglę. My wyposażeni jak na wyprawę nad wodospad, on w japonkach i spodniach dresowych na luzie.
Spotkaliśmy śmiesznych japońskich kolekcjonerów motyli z siatkami na kijkach. Jeden odwrócił się do mnie i powiedział: “Baterfraj!” Byli też lokalni zbieracze mrówczych jaj, które są uznawane za przepyszny składnik potraw. Przypomnieliśmy sobie niegdysiejsze pytanie Arka o ryż w omlecie. Czerwone mrówki (według nas całkiem spore) robią gniazda w zwiniętym w pół prostopadle do osi głównej liściu bananowca. Dalszą dżunglową edukację przerwał jak już wspomniałem deszcz i z niechęcią wróciliśmy do kwatery opiekunów rezerwatu. Zaproponowali nam zwrot większej części opłaty, na co przystaliśmy z ochotą. Na odchodnym zagraliśmy w Boule z naszym przewodnikiem. Obronił honoru i rzutem na taśmę wygrał 7:6. Pożegnał nas klepiąc się po brzuchu: “BeerLao, he he he”.
Niedługa, nie licząc przerw, jazda do Paksane obyła się bez większych wrażeń. Może tylko na punkcie widokowym w górach to ja byłem atrakcją jakiejś azjatyckiej wycieczki (robili sobie zdjęcia z wysokim kolesiem). Arkowi udało się też złapać gumę po drodze, na szczęście w jakiejś miejscowości. Lokalny młody mechanik wymienił dętkę obok arcyciekawej konstrukcji, która w bliżej nieokreślonej przyszłości stać się miałaby jeśli nie najszybszym to na pewno wzbudzającym niepospolite emocje jednośladowym bolidem na wsi.
Asfalt dzisiejszej trasy wiódł spokojnie wzdłuż Mekongu, na tej wysokości już sporej rzeki. O zmroku dojechaliśmy do Paksane, największego jak dotychczas miasta w Laosie. A Paksane jak to Paksane. W przewodniku piszą, że to przygraniczny punkt tranzytowy i nie ma tam wiele do zobaczenia. Nie mylą się. Kurz zresztą zasłania połowę.