Nie jestem pewien czy spałem chociaż dwie godziny w tym kuszetkobusie. Miejsca jak Arek wspomniał było akurat dla autochtona. Wyrzucili nas w Phan Rang a po perypetiach znaleźliśmy się w “kawiarni”.
Dość szybko zorientowaliśmy się, że dziewczyna, która nas obsługuje ma problemy z dykcją. Jeden z miejscowych ze stolika obok przyłożywszy palec do ust dał nam do zrozumienia, że jest głuchoniema. W jego oczach i pozie być może dostrzec można było, że coś jeszcze. Wrażenie zniknęło jednak tak szybko jak się pojawiło. Żwawa dziewczyna paląca papierosy (co nie jest typowe w tym kraju) stała się naszą ostatnią deską ratunku. Żywa debata co do naszych zamiarów potwierdziła teorię Arka: “Przed wyjazdem do kraju, którego języka się nie zna należy pograć taką trochę dłuższą chwilę w kalambury. I być w tym dobrym.”
Mój kierowca xe oma po wyrzuceniu nas na plaży koniecznie chciał się siłować na rękę. Arek był na tyle odważny, że spróbował. Dość powiedzieć, że nie zawiódł i zajął zaszczytne drugie miejsce. W busiku do Da Lat dowiedzieliśmy się, że to lokalna tradycja zwana Cham Pa. Tak też zwie się mniejszość etniczna zamieszkujące te tereny. Podobno twardzi zawodnicy, niekoniecznie lubiani przez rdzennych Wietnamczyków.
Usiadłszy na plaży, płosząc uciekające kraby (krabiki) do ich piaskowych nor, poczuliśmy inny Wietnam. Jest tu mniej ludzi, coraz mniej nas rozumieją ale są bardziej życzliwi i ciekawi siebie nawzajem. A może to tylko wrażenie. Była 6 rano i białasy jeszcze nie wygrzebali się z pobliskiego wieżowca o szumnej nazwie Saigon Ninh Chu Hotel.
Pierwszy raz w życiu wykąpałem się w Morzu Południowo Chgińskim, pomogliśmy rybakowi zepchnąć łódź do wody i wkrótce trzeba było uciekać przed bezlitosnym słońcem.
Dziękuję za uwagę.
ż